Och. Cykl Miecz Prawdy może każdego przyprawić o takie właśnie klasyczne Och. Dlaczego ?
" Och, jak to się ciągnie... ! " Właśnie dlatego... 11 tomów, średnio każdy 600 stron... zajęło mi to pół zimy 2008/2009... ale dałem radę, choć wielu poległo. Z całą pewnością Goodkind się czegoś napalił przed napisaniem tej epopei i postanowił, że każdy tom będzie rozciągał do granic możliwości, fabułę zakręci tak bardzo, że przy którymś tam tomie stwierdzimy, że to są jakieś bzdury ( te poprzednie tomy ), bo nic się nie będzie zgadzać, choć pozornie jest świetnie. Czytając cały cykl miałem wrażenie, że autor budził się rano, siadał do pisania za każdym razem z myślą przewodnią : " Wplotę dziś nowy wątek, a jak!" ... no comment. Przeopisany świat... przeopisani bohaterowie, przeopisane wydarzenia... etc. I ten bezustanny płacz. W tym cyklu ktoś ciągle płacze z reguły dlatego, że kogoś już tam nie spotka, bądź też spotkał po raz kolejny na nowo, a myślał, że już nie spotka... huh ?!
Z tych 11 tomów wywaliłbym połowę, skrócił opisy, uprościł fabułę i wówczas powstałaby jedna z najciekawszych i najlepszych serii fantasy. Ok. Ponarzekałem to i trzeba pochwalić, bo też jest za co. Po pierwsze ilość żeby napisać tyle stron na pozornie jeden temat, to trzeba mieć dużo samozaparcia, respekt, choć niestety z treścią jest już znacznie gorzej. Ups, miałem chwalić. Kilka tomów jest naprawdę świetnych, niestety reszta jest przeciętna lub byle jaka. Znowu nie chwalę... może coś nie umiem... W każdym razie mi się podobało. Hah! Nie spodziewaliście się, co? Może dlatego, że pomimo tego, że całość ciągnęła się jak flaki z olejem to ja osobiście lubię bardzo długie opowieści, a ta jest na pewno jedną z najdłuższych i dość ciekawych. Faktycznie może i trudno się połapać na końcu w fabule, a i istnieje poważne ryzyko, że przy 11 tomie ( 3 miesiące po przeczytaniu 1 ) nie będziemy pamiętać co było na początku serii... ot taki psikus autora. Jednak uważam, że warto zmierzyć się z tą pozycją literacką, bo jest czymś innym niż reszta dostępnych książek.
Przy tak wielu wątkach znajdziemy kilka bardzo ciekawych i po prostu wciągną was na tyle mocno, że będziecie chcieć brnąć dalej. Czytanie Miecza Prawdy wyglądało tak, ze kupę czasu jest nudno, aż nagle na chwilę robi się ciekawie i modlisz się, aby ta chwila trwała jak najdłużej zanim znów będzie nudno. Niestety nuda przeważa.
Ciężko też nie wspomnieć, że 11 tomów średnio po rabacie 30zł/szt ... to 330 zł. Na pewno nie warto tyle wydać na tą serię. Za taką kwotę można obkupić się w rewelacyjne serie innych autorów jak np. trzy trylogię autorki Robin Hobb lub wspomnianego ostatnio Tada Williamsa i wielu innych.
To moja opinia o tym cyklu, można powiedzieć, że jestem po środku, ponieważ większość ludzi wyraża się bardzo pozytywnie o twórczości Goodkinda, choć moim zdaniem, wiele z nich jest po prostu zawyżonych, nie przemyślanych, etc. Jest też grono ludzi, którzy nie dzierżą Miecza Prawdy, ale to też zbyt skrajne stanowisko. Myślę, że jest to cykl na solidną czwórkę, choć trzeba być bardzo wytrwałym, aby go ukończyć.
Recenzja
Ok. A o czym w ogóle jest ten cykl Miecz Prawdy? W tym wypadku to cholernie skomplikowane pytanie, więc jedynie w skrócie, bo to po prostu nie ma sensu. Autor skupia się na przygodach dwóch najważniejszych bohaterów Richarda Rahla ( Cyphera ) oraz Kahlan Amnell... a także czarodzieja zwanego potocznie Zedem. Żyją sobie spokojnie, każde ma swoje miejsce w świecie, aż tu nagle... i tak 11 tomów ;)
Powstał też serial tak btw, ale nie jest godny polecenia dla kogoś kto spodziewa się, że będzie fabularnie podobny do książki. Natomiast jeśli chcemy pooglądać jako takie fantasy z przymrużeniem oka, śmiało!
Dodatkowe informacje
O autorze: http://pl.wikipedia.org/wiki/Terry_Goodkind
- 1994 Pierwsze prawo magii (Wizard's First Rule) – w 1998 r. w Polsce
- 1995 Kamień Łez (Stone of Tears) – w 2000 r. w Polsce
- 1996 Bractwo czystej krwi (Blood of the Fold) – w 2000 r. w Polsce
- 1997 Świątynia wichrów (Temple of the Winds) – w 2000 r. w Polsce
- 1998 Dusza ognia (Soul of the Fire) – w 2000 r. w Polsce
- 2000 Nadzieja pokonanych (Faith of the Fallen) - w 2001 r. w Polsce
- 2001 Filary świata (The Pillars of Creation) – w 2002 r. w Polsce
- 2003 Bezbronne imperium (Naked Empire) – w 2004 r. w Polsce
- 2005 Pożoga (Chainfire Trilogy, Part 1: Chainfire) – w 2005 r. w Polsce
- 2006 Fantom (Chainfire Trilogy, Part 2: Phantom) – w 2007 r. w Polsce
- 2007 Spowiedniczka (Chainfire Trilogy, Part 3: Confessor) – w 2008 r. w Polsce
Fragmenty
7 tom - Filary świata
Jennsen Daggett, przeszukując kieszenie zabitego, natknęła się na coś, czego w ogóle nie spodziewała się znaleźć. Zaskoczona, przysiadła na piętach. Zimny wiatr rozwiewał jej włosy, a ona wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w słowa napisane na małej kartce wyraźnymi, drukowanymi literami. Kartkę starannie i równo złożono na pół. Zamrugała, niemal oczekując, że słowa znikną niczym jakieś ponure przywidzenie. Jednak trwały nadal, aż za bardzo realne
Wiedziała, że to głupie, lecz mimo to miała wrażenie, jakby nieżywy żołnierz ją obserwował, patrzył, jak zareaguje. Niczego po sobie nie pokazała; zerknęła na jego oczy. Były bez wyrazu, szkliste. Słyszała, jak ludzie mówili, że umarli wyglądają, jakby tylko spali. Ale on nie. Jego oczy były martwe. Zbielałe wargi miał zaciśnięte, twarz woskową. Na krzepkim karku widać było sinawą plamę.
Jasne, że jej nie obserwował. Już się w ogóle niczemu nie przyglądał. Ale głowę miał odwróconą na bok, ku niej, i mogło się wydawać, że na nią patrzy. Potrafiła to sobie wyobrazić.
Za nią, na skalistym wzgórzu, nagie gałęzie uderzały o siebie na wietrze, stukały niczym kości. Papier w jej trzęsących się palcach szeleścił im do wtóru. Serce Jennsen, już i tak szybko bijące, zaczęło się tłuc jeszcze bardziej.
Jennsen chełpiła się swoim zrównoważeniem. Wiedziała, że pozwala się ponieść wyobraźni. Jednak nigdy przedtem nie widziała zmarłego, kogoś tak niesamowicie nieruchomego. Okropnie było patrzeć na kogoś, kto nie oddycha. Przełknęła ślinę, starając się zapanować nad oddechem, a może i nerwami
Może i był martwy, ale Jennsen się nie podobało, że na nią patrzy; wstała, uniosła rąbek długiej spódnicy i obeszła zwłoki. Starannie złożyła karteczkę po liniach zagięcia i wsunęła do kieszeni. Potem się o to zatroszczy. Wiedziała, jak jej matka zareaguje na dwa słowa na karteczce.
Przykucnęła z drugiej strony żołnierza, zdecydowana dokończyć przeszukiwanie. Twarz miał odwróconą i sprawiał wrażenie, jakby patrzył na szlak, z którego spadł, zastanawiając się, co się stało i jak się znalazł na dnie urwistego skalistego wąwozu, ze skręconym karkiem.
Jego peleryna nie miała kieszeni. U pasa tkwiły dwie sakiewki. W jednej były oliwa, osełki i pasek do ostrzenia brzytwy. Druga była wypchana suszonym mięsem. Na żadnej nie było nazwiska.
Gdyby wiedział to, co ona, wybrałby dłuższą drogę, u stóp urwiska, zamiast iść górnym szlakiem, o tej porze roku zdradzieckim ze względu na łaty ciemnego lodu. Nawet jeżeli nie chciał się cofać, żeby zejść do wąwozu, lepiej zrobiłby, idąc lasami, chociaż gąszcz jeżyn utrudniał przedzieranie się przez chaszcze i zwalone drzewa.
No, ale było już po wszystkim. Gdyby się dowiedziała, kto to, może by się jej udało odszukać jego rodzinę albo kogoś, kto go znał. Pewnie chcieliby się dowiedzieć. Uczepiła się tego pretekstu.
Jennsen, niemal wbrew własnej woli, zaczęła się znów zastanawiać, co też on tutaj robił. Bała się, że poskładana kartka papieru wyjawiła jej to aż nadto wyraźnie. No, ale przecież mógł mieć inny powód.
Gdybyż tylko mogła go odkryć.
Jeśli chciała zajrzeć do drugiej kieszeni, musiała nieco przesunąć ramię martwego żołnierza.
– Wybaczcie mi, drogie duchy – wyszeptała, chwytając rękę trupa.
Z trudem przesunęła sztywne ramię. Z obrzydzeniem zmarszczyła nos. Był tak zimny jak ziemia, na której leżał, jak krople deszczu z rzadka spadające z nieba zasnutego sinymi chmurami. O tej porze roku taki zimny, zachodni wiatr prawie zawsze gnał przed sobą śnieg. Teraz zaś, co niezwykłe, co rusz pojawiały się mgła i mżawka, więc szlak był miejscami oblodzony i tam, na górze, jeszcze bardziej śliski. Martwy żołnierz był na to dowodem.
Jennsen miała świadomość, że jeżeli zostanie tu dłużej, złapie ją nadciągający zimowy deszcz. Dobrze wiedziała, że ludzie wystawieni na taką niepogodę ryzykują życie. Na szczęście nie miała zbyt daleko do domu. Ale jeśli wkrótce nie wróci, matka, zaniepokojona, co ją tak długo zatrzymało, pewnie pójdzie jej szukać. Nie chciała, żeby i ona zmokła
Matka na pewno czeka na ryby, które Jennsen odczepiła z haczyków umocowanych na sznurkach, które wpuszczały w przeręble wyrąbane w pokrywającym jezioro lodzie. Choć raz połów był dobry. Martwe ryby leżały obok nieżywego żołnierza, tam gdzie je rzuciła, kiedy go znalazła. Nie było go tu wcześniej, bo wtedy by go zauważyła w drodze nad jezioro.
Jennsen głęboko zaczerpnęła powietrza, wzięła się w garść i wróciła do przeszukiwania kieszeni. Wyobrażała sobie, że jakaś kobieta pewno myśli o swoim wielkim, przystojnym żołnierzu, martwi się, czy jest bezpieczny, czy mu ciepło i sucho.
Cóż, jest wprost przeciwnie.
Gdyby to ona spadła i skręciła kark, chciałaby, żeby ktoś zawiadomił o tym matkę. Zatem matka na pewno zrozumie, jeżeli strawi jeszcze trochę czasu, próbując ustalić, kim był. Jennsen przemyślała to ponownie. Matka pewnie by to zrozumiała, ale i tak wolałaby, żeby Jennsen nie kręciła się w pobliżu któregoś z tych żołnierzy. Jednak ten był martwy. I teraz już nie mógł nikogo skrzywdzić, a zwłaszcza jej i matki.
A matka z pewnością jeszcze bardziej się zaniepokoi, gdy Jennsen pokaże jej kartkę.
Dziewczyna zdawała sobie sprawę, że do przeszukiwania kieszeni trupa popycha ją nadzieja, że znajdzie jakieś inne wyjaśnienie. Desperacko pragnęła, żeby to było coś innego. I to pragnienie trzymało ją przy zwłokach, choć wolałaby pobiec do domu.
Jeśli nie znajdzie niczego, co by tłumaczyło jego obecność, to najlepiej będzie dobrze go ukryć i mieć nadzieję, że nikt go nie znajdzie. Choćby miała zostać na deszczu, to musi go zakopać najszybciej jak zdoła. Nie wolno zwlekać. I nikt się nigdy nie dowie, gdzie się podział.
Zmusiła się, żeby wsunąć rękę do kieszeni spodni, do samego dna. Udo miał sztywne. Pospiesznie zgarnęła palcami zawartość. Wyciągnęła dłoń, z trudem chwytając powietrze. Pochyliła się, żeby lepiej widzieć w gęstniejącym mroku, i otworzyła pięść.
Krzemień, kościane guziki, mały kłębek sznurka, złożona chusteczka. Odsunęła palcem sznurek i chusteczkę, odsłaniając sporą kupkę monet – srebrnych i złotych. Cicho gwizdnęła na widok takiego bogactwa. Nie sądziła, że żołnierze są bogaci, a ten tu miał pięć złotych marek i sporo srebrnych. Cała fortuna. Pensy – nie miedziane, lecz srebrne – wydawały się przy tym bez wartości, choć już one same stanowiły pewno większą sumę niż ta, którą Jennsen wydała w ciągu dwudziestu lat życia.
Uświadomiła sobie, że pierwszy raz w życiu trzyma w garści złote i srebrne marki. Pomyślała, że to pewnie z grabieży.
Nie znalazła żadnego drobiazgu od kobiety – choć miała nadzieję, że znajdzie, bo to by złagodziło jej niepokój co do niego.
Niestety, żaden z przedmiotów nie zdradził, kim mógł być. Znów zmarszczyła nos i włożyła wszystko na miejsce. Trochę srebrnych pensów wypadło jej z dłoni. Pozbierała je z wilgotnej, zmarzniętej ziemi i znów zmusiła się, żeby wsunąć dłoń do jego kieszeni i odłożyć je na miejsce.
Może zdradziłaby coś zawartość plecaka, ale leżał na nim, Jenn-sen zaś wcale nie była przekonana, czy chce zajrzeć do środka, bo pewnie miał tam tylko żywność. To, co uważał za cenne, na pewno nosił w kieszeniach.
Jak tę kartkę.
Wszystkie potrzebne dowody miała przed oczami. Pod ciemną peleryną i tuniką miał twardy skórzany pancerz. U biodra nosił prosty, ale bardzo ostry, żołnierski miecz w pokiereszowanej czarnej skórzanej pochwie. Miecz był złamany w połowie – na pewno pękł, kiedy żołnierz staczał się ze szlaku.
Przyjrzała się uważniej nożowi, który miał u pasa. Jej uwagę przyciągnęła rękojeść połyskująca w mroku. To na ten widok zamarła i trwała tak, dopóki się nie zorientowała, że właściciel noża nie żyje. Była przekonana, że żaden zwykły żołnierz nie miałby takiego wspaniałego noża. O wiele droższego niż wszystkie, jakie w życiu widziała.
Na srebrnej rękojeści widniało ozdobne "R". Ale i tak był piękny.
Matka od małego uczyła ją posługiwania się nożem. Och, żeby też matka mogła mieć tak wspaniały nóż!
Jennsen.
Podskoczyła, usłyszawszy ten szept. Nie teraz. Drogie duchy, nie teraz. Nie tutaj.
Jennsen.
Nie była osobą skłonną do nienawiści, lecz nienawidziła głosu, który czasem słyszała.
Zignorowała go teraz, jak zwykle, zmusiła palce do ruchu, starała się dowiedzieć czegoś jeszcze o zmarłym. Dotknęła skórzanych rzemieni, ale nie znalazła żadnych ukrytych schowków. Tunika nie miała kieszeni.
Jennsen, głos znów się odezwał.
Zgrzytnęła zębami.
– Daj mi spokój – powiedziała cicho.
Jennsen.
Tym razem brzmiało to inaczej. Jakby głos nie był – tak jak zwykle – w jej głowie.
– Daj mi spokój – burknęła.
Poddaj się, zamruczał umarlak. Wyrzeknij się.
Podniosła wzrok: patrzyły na nią oczy martwego żołnierza.
Pierwsza fala zimnego, niesionego wiatrem deszczu była jak lodowate palce duchów gładzące twarz Jennsen.
Jej serce zabiło jeszcze szybciej. Wstrzymała oddech. Szeroko rozwartymi oczami wpatrywała się w twarz martwego żołnierza i cofała się po żwirze.
Głupia jest. Wiedziała, że jest głupia. Żołnierz nie żył. Nie patrzył na nią. Nie mógł. Oczy miał nieruchome, martwe jak jej nanizane na sznurek ryby – na nic nie patrzyły. On też. Ale jest głupia. Tylko tak się wydaje, że na nią patrzy.
Ale jeśli oczy trupa na nic nie patrzyły, to wolałaby, żeby nie były zwrócone w jej stronę.
Jennsen.
Ponad stromym granitowym występem chwiały się na wietrze sosny, bezlistne klony i dęby kołysały nagimi konarami, lecz Jenn-sen nie odrywała wzroku od martwego wojownika i nasłuchiwała głosu. Wargi żołnierza były nieruchome. Wiedziała, że takie będą. Głos był w jej głowie.
Twarz nadal miał zwróconą ku szlakowi, z którego spadł. Sądziła, że martwe oczy też patrzą w tamtą stronę, lecz teraz wydawały się skierowane bardziej ku niej.
Jennsen zacisnęła palce na rękojeści noża.
Jennsen.
– Daj mi spokój. Nie wyrzeknę się.
Nigdy nie wiedziała, jakiego to wyrzeczenia domaga się od niej głos. Nigdy tego nie powiedział, chociaż towarzyszył jej niemal całe życie. Pocieszała się tą niejasnością.
Głos znów powrócił, jakby w odpowiedzi na jej myśli.
Wyrzeknij się swego ciała, Jennsen.
Nie mogła oddychać.
Wyrzeknij się swojej woli.
Przełknęła ślinę, przerażona. Nigdy tego nie powiedział: nigdy nie mówił niczego, co by rozumiała.
Czasami ledwo go słyszała – jakby był zbyt daleko, żeby mogła zrozumieć, co mówi. Czasem wydawało jej się, że słyszy słowa, lecz były w jakimś dziwnym języku.
Często go słyszała, zasypiając: wołał do niej tym odległym, głuchym szeptem. Wiedziała, że mówi do niej i inne słowa, lecz pojmowała tylko swoje imię i ów przerażająco kuszący rozkaz poddania się, wyrzeczenia. To słowo zawsze miało więcej mocy niż inne. Zawsze je słyszała, nawet jeżeli nie docierały do niej inne.
Matka mówiła, że głos należy do człowieka, który chce śmierci Jennsen, prawie od dnia jej narodzin. Matka mówiła, że chce ją dręczyć.
– W porządku, Jenn – powtarzała często. – Jestem przy tobie. Jego głos nie wyrządzi ci krzywdy.
Jennsen, nie chcąc martwić matki, rzadko mówiła jej o głosie.
Ale jeśli nawet głos nie mógł jej zrobić nic złego, to jego właściciel tak, gdyby ją znalazł. Dziewczyna rozpaczliwie tęskniła za niosącymi ukojenie objęciami matki. Pewnego dnia zjawi się po nią. Obie o tym wiedziały. A na razie przysyłał swój głos. Tak przynajmniej myślała matka.
I chociaż takie wyjaśnienie ją przerażało, Jennsen wolała je od uważania się za wariatkę. Nic by jej nie zostało, gdyby straciła rozum.
– Co tu się stało?!
Okrzyk przerażenia uwiązł jej w gardle i obróciła się, dobywając noża. Przysiadła na rozstawionych nogach, mocno zaciskając rękojeść w dłoni.
To nie był głos pozbawiony ciała. Jakiś mężczyzna szedł ku niej wąwozem. Szum wiatru, martwy żołnierz i głos w jej głowie sprawiły, że wcześniej go nie usłyszała.
Był tak wielki i dotarł tak blisko, że wiedziała, iż nie zdoła przed nim uciec.
Disciple_1