Obecnie czytany Pamięć, Smutek i Cierń Tada Williamsa skłonił mnie do opisania innej sagi z gatunku high fantasy, a mianowicie Pieśni Lodu i Ognia Georga R.R. Martina. Nie sposób mi dziś powiedzieć, która z nich jest lepsza, ponieważ Martina czytałem dawno temu, a Williamsa jeszcze nie ukończyłem, a opiszę go w osobnym odcinku. Obie sagi były pisane na przestrzeni tych samych lat, a raczej dziesięcioleci, bo nie są to gwiazdki jednego sezonu jak wiele obecnych dobrych powieści fantasy, gdzie autor zabłysnął jedną historią i znikł. O nie. Ci Panowie przez ponad 20 lat, stworzyli niesamowity, spójny świat intryg, konfliktów, prastarych wierzeń, a także zwykłych codziennych obowiązków i zachować ich bohaterów. Każda książka tych autorów posiada grubo ponad 700 stron i nie jest bynajmniej wydana wielką czcionką co mnie nie mało irytuje przy pewnych chwalących się "grubością książki" wydawnictwach. Obaj Panowie oferują nam kawał dobrej roboty pod postacią swoich książek, oby tak dalej!
Recenzja
Winter is coming...
Na Pieśń Lodu i Ognia składają się : Gra o Tron, Starcie Królów, Nawałnica Mieczy I i II oraz Uczta dla Wron I i II. W przygotowaniu są kolejne trzy części sagi. Pokrótce opiszę tutaj pierwszą i najważniejszą cześć sagi, a mianowicie Grę o Tron.
Zachodnimi Krainami rządzi król Robert Baratheon, jednak po wielu lataj spokoju, które upłynęły od chwili buntu przeciwko szalonemu Targaryenowi, świat znów staje się niespokojny. Najpotężniejsi lordowie spiskują w celu objęcia tronu. W momencie kiedy Robert mianuje na stanowisko Namiestnika swojego przyjaciela Eddarda Starka, jego wrogowie ruszają do działania co może spowodować wojnę domową. Mało tego, na północy czeka wygnany ostatni potomek okrutnego Targaryneona, aby przywrócić władzę dla swojego rodu. Martin snuje wielowątkową historię różnych bohaterów, a całość przypomina sieć pająka, tyle w niej spisków, intryg i zawiłości. Na pewno nie jest to pozycja literacka dla początkującego czytelnika, ale doświadczony czytelnik powinien w pełni docenić tą sagę, szczególnie, że zostanie w głowach na długo.
Szczególnie polecam uzupełnienie do książki w postaci świetnej gry planszowej : Gra o Tron !
http://www.gry-planszowe.pl/game.php/103/21/Gra-o-Tron.html
A w tym roku... spełni się wiele marzeń... ponieważ powstał rewelacyjny serial produkcji HBO o tym samym tytule jak książka. Polecam gorąco każdemu czytelnikowi !
http://www.hbo.com/game-of-thrones/index.html
Informacje dodatkowe
O autorze:
http://pl.wikipedia.org/wiki/George_R._R._Martin
Wydawnictwo: ZYSK I S-KA
Rok wydania: 2009Oprawa: Miękka
Format: 12.0x18.0cm
Ilość stron: 777
Tytuł oryginału: A GAME OF THRONES
Tłumacz: Kruk Paweł
Seria: PIEŚŃ LODU I OGNIA
Fragmenty
— Powinniśmy wracać — nalegał Gared, kiedy las zaczął pogrążać się w mroku. — Dzicy nie żyją.
— Czyżbyś bał się zmarłych? — spytał ser Waymar Royce z cieniem uśmiechu na ustach.
Gared
nie dał się sprowokować. Był mężczyzną w sile wieku, skończył
pięćdziesiąt lat i widział już niejedno paniątko; większość z nich
przychodziła i odchodziła. — Zmarli to zmarli — powiedział. — Nic nam do
nich.
— Czy oni rzeczywiście nie żyją? — dopytywał się Royce. — Jakie mamy dowody?
— Will ich widział — powiedział Gared. — Jeśli on twierdzi, że oni nie żyją, to ja mu wierzę.
Will domyślał się już wcześniej, że prędzej czy później wciągną go do swojej kłótni. Pragnął jednak, by nastąpiło to później.
— Moja matka opowiadała mi, że zmarli nie mają głosu — wtrącił.
— Moja
niańka mówiła to samo, Will — odpowiedział Royce. — Nie wierz w nic, co
ci opowiadają przy piersi. Istnieją rzeczy, których można się nauczyć
nawet od zmarłych. — Jego głos odbił się echem w pogrążającym się w
mroku lesie.
— Przed nami długa droga — zauważył Gared. — Osiem dni, może dziewięć, a już zapada noc.
Ser Waymar zerknął na niego obojętnie.
— Codziennie zapada mniej więcej o tej samej porze. Gared, czyżbyś bał się ciemności?
Will
widział ściągnięte usta Gareda i błyski gniewu w jego oczach schowanych
pod czarnym kapturem grubego płaszcza. Od czterdziestu lat Gared służył
w Nocnej Straży i nie przywykł, by traktowano go lekceważąco. Ale nie
tylko o to chodziło. Will wyczuwał jeszcze coś pod zranioną dumą starca.
Można było to wyczuć niemal namacalnie; nerwowe napięcie graniczące ze
strachem.
Will podzielał jego niepokój. Od czterech lat służył na Murze.
Kiedy
po raz pierwszy wysłano go na zewnątrz, w jednej chwili przypomniał
sobie wszystkie dawne opowieści, że aż go zemdliło. Później wydawało mu
się to śmieszne. Teraz miał już za sobą ze sto wypraw i niestraszne mu
było ciemne odludzie. W ten sposób południowcy nazywali nawiedzany las.
Tak
było aż do dzisiaj, ponieważ tego wieczoru było inaczej. Opadająca na
las ciemność sprawiała, że czuł dreszcz na całym ciele. Przez dziewięć
dni jechali na północ, potem na północny zachód i znowu na północ.
Oddalali się coraz bardziej od Muru w pogoni za bandą dzikich
grabieżców. Każdy kolejny dzień stawał się bardziej nieznośny od
poprzedniego. Dzisiejszy okazał się najgorszy ze wszystkich. Liście
szeleściły niczym żywe stworzenia, poruszane wiejącym z północy zimnym
wiatrem. Przez cały dzień Will miał wrażenie, że coś ich obserwuje, coś
zimnego i nieustępliwego, co z pewnością nie darzyło go sympatią. Gared
podzielał jego odczucia. Will pragnął, by jak najszybciej popędzili i
schronili się za bezpiecznym Murem, lecz nie mógł tego powiedzieć
swojemu dowódcy.
A już na pewno nie takiemu dowódcy.
Ser
Waymar Royce był najmłodszym synem starego rodu posiadającego zbyt
wielu przodków. Był przystojnym, osiemnastoletnim mężczyzną o szarych
oczach i niezwykle szczupłej sylwetce. Rycerz patrzył z góry ze swojego
czarnego rumaka na Willa i Gareda, którzy jechali na drobniejszych
koniach. Ubrany był w czarne skórzane buty, czarne wełniane spodnie,
czarne rękawice z kreciej skóry i wspaniały płaszcz, który stanowiła
czarna lśniąca kolczuga nałożona na warstwy czarnej wełny i garbowanej
skóry. Ser Waymar służył w Nocnej Straży od niespełna pół roku, lecz nie
można było powiedzieć, że nie przygotował się do swojego zajęcia.
Przynajmniej jeśli chodzi o stroje.
Szczególnego
blasku dodawał mu jego płaszcz: czarny jak noc, gruby i miękki niczym
grzech. — Założę się, że sam ich wszystkich pozabijał — mówił wcześniej
Gared do swoich towarzyszy przy winie. — Pewnie poukręcał im głowy nasz
dzielny wojownik. — Roześmiali się razem z nim.
Trudno
jest przyjmować rozkazy od człowieka, z którego śmiejesz się za jego
plecami, pomyślał Will, dygocąc na grzbiecie swojego konia. Gared pewnie
czuł to samo.
— Mormoni powiedział, że mamy ich wytropić, i tak zrobiliśmy
— odezwał
się głośno Gared. — Nie żyją. Nie będą nas więcej niepokoić. Przed nami
ciężka droga. Nie podoba mi się ta pogoda. Jeśli spadnie śnieg,
powrotna podróż może potrwać nawet i dwa tygodnie, a śnieg to
najmniejsze zło, jakiego należy oczekiwać. Mój panie, czy widziałeś
kiedyś lodową burzę?
Młody
rycerz wydawał się nie zwracać na niego uwagi. Wpatrywał się w zmrok z
miną na wpół znudzoną, na wpół roztargnioną, dobrze znaną jego
podwładnym. Will jeździł z nim wystarczająco długo, by nauczyć się, że w
takiej chwili lepiej mu nie przerywać.
— Will, opowiedz mi jeszcze raz, co widziałeś. Dokładnie, niczego nie opuszczaj.
Przed
wstąpieniem do Nocnej Straży Will był myśliwym. A dokładniej mówiąc,
kłusownikiem. Wolni Mallistera przyłapali go na gorącym uczynku w lesie
swojego pana, jak ściągał skórę z kozła, tak więc miał do wyboru:
przywdziać czarny strój albo stracić rękę. Nikt nie potrafił poruszać
się po lesie równie cicho jak Will, o czym szybko przekonali się jego
czarni bracia.
— Obóz
znajduje się dwie mile stąd, tuż za wzgórzem, nad strumieniem —
powiedział Will. — Podkradłem się najbliżej, jak tylko mogłem. Jest ich
ośmioro, mężczyźni i kobiety. Dzieci nie widziałem. Postawili szałas
przy skale. Śnieg prawie całkiem go przykrył, ale ja zauważyłem. Nie
palili ognia, lecz wyraźnie widziałem palenisko. Nikt się nie poruszył.
Długo ich obserwowałem. Żywi nie wytrzymaliby tak długo, nie poruszając
się.
— Widziałeś krew?
— Nie — przyznał Will.
— A jakąś broń?
— Miecze
i łuki. Jeden z nich miał topór. Wyglądał na ciężki, z podwójnym
ostrzem. Okrutna broń. Leżał na ziemi, tuż przy jego ręce.
— Zwróciłeś uwagę na ułożenie ciał?
Will wzruszył ramionami. — Dwoje z nich siedzi pod skałą, a pozostali leżą na ziemi. Jak zabici.
— Albo pogrążeni we śnie — zauważył Royce.
— Zabici
— upierał się Will. — Na drzewie, wśród gałęzi, dostrzegłem kobietę.
Pewnie stała na straży. — Uśmiechnął się słabo. — Pilnowałem się, żeby
mnie nie zobaczyła. Ona także się nie poruszała.
— Nie potrafił opanować drżenia.
— Masz dreszcze? — spytał Royce.
— Trochę — mruknął Will. — To z zimna, panie.
Młody rycerz zwrócił się w stronę siwego rycerza. Ścięte mrozem liście zaszeptały dookoła, a rumak Royce’a skoczył niespokojnie.
— Gared,
jak myślisz, co ich mogło zabić? — spytał obojętnym głosem ser Waymar.
Otulił się szczelniej swoim długim czarnym płaszczem.
— Chłód
— odpowiedział Gared zdecydowanym głosem. — Zeszłej i poprzedniej zimy,
kiedy byłem jeszcze prawie chłopcem, widziałem, jak ludzie zamarzali z
zimna. Ludzie opowiadają o zaspach głębokich na czterdzieści stóp i o
wiejącym z północy lodowatym wietrze, lecz prawdziwym wrogiem jest
chłód. Skrada się ciszej niż Will; najpierw trzęsiesz się, dzwonisz
zębami i tupiesz, marząc o grzanym winie i miłym ognisku. Potem chłód
przenika cię, wypełnia twoje ciało i nie masz już siły z nim walczyć.
Łatwiej jest po prostu usiąść albo położyć się spać. Podobno na końcu
nie czujesz bólu. Słabniesz i ogarnia cię senność; wszystko zamazuje się
i czujesz, jakbyś tonął w morzu ciepłego mleka. Ogarnia cię błogi
spokój.
— Cóż za wymowność — zauważył ser Waymar. — Nie podejrzewałem cię o coś takiego.
— Paniczyku,
ja zaznałem podobnego chłodu. — Gared ściągnął z głowy kaptur,
odkrywając okaleczone miejsca, w których kiedyś miał uszy. — Uszy, trzy
palce u nóg i mały palec lewej dłoni. Miałem szczęście. Mój brat zamarzł
na warcie z uśmiechem na ustach.
Ser Waymar wzruszył ramionami. — Powinieneś się cieplej ubierać, Gared.
Gared
rzucił młodemu rycerzowi gniewne spojrzenie, a blizny wokół otworów po
uszach, które obciął mu maester Aemon, zaogniły się od gniewu. —
Zobaczymy Jak ciepło się ubierzesz, kiedy przyjdzie zima. — Nasunął na
głowę kaptur i wtulił głowę między ramiona, pogrążając się w ponurym
milczeniu.
— Skoro Gared twierdzi, że to zimno… — zaczął Will.
— Will, pełniłeś warty w zeszłym tygodniu?
— Tak, panie. — Przecież nie było tygodnia, żeby nie wychodził na kilkanaście cholernych wart. Do czego on zmierzał?
— Jaki był wtedy Mur?
— Wilgotny,
kapało — odpowiedział Will, marszcząc czoło. Teraz zrozumiał, o co
chodzi rycerzowi. — Nie mogli zamarznąć, skoro Mur był wilgotny. Nie
było jeszcze aż tak zimno.
Royce
mu przytaknął. — Bystry chłopak. W zeszłym tygodniu mieliśmy trochę
przymrozków, trochę też popadał śnieg, ale z pewnością nie nadeszły
jeszcze mrozy, które by zabiły ośmioro dorosłych ludzi. Ludzi ubranych w
skóry i futra, mających schronienie i możliwość rozpalenia ogniska. —
Rycerz uśmiechał się pewny siebie. — Will, zaprowadź nas tam. Chcę
zobaczyć tych nieżywych na własne oczy.
Teraz już nie było rady. Został wydany rozkaz, a honor nakazywał go wypełnić.
Will
jechał na przedzie; jego kudłaty, drobny wierzchowiec stąpał ostrożnie
przez splątane zarośla. Poprzedniej nocy spadł niewielki śnieg i
przykrył kamienie, korzenie i zagłębienia czyhające na nieostrożnych
jeźdźców. Za nim podążał ser Waymar Royce na swoim ogromnym czarnym
rumaku, który prychał niecierpliwie. Nie był to najlepszy koń na pościg,
tylko kto powie o tym paniątku. Za nim jechał Gared. Stary rycerz
mruczał do siebie pod nosem w czasie jazdy.
Zapadał
coraz większy zmrok. Bezchmurne niebo przybrało kolor ciemnej purpury,
barwę dawnego siniaka, a potem sczerniało. Ukazały się pierwsze gwiazdy,
półksiężyc. Źródła światła, które ucieszyły Willa.
— Możemy jechać szybciej — powiedział Royce, kiedy ujrzeli całą tarczę księżyca.
— Nie na tym koniu — odparł Will. Strach sprawiał, że stawał się zuchwały. — Może pojedziesz przodem, mój panie.
Ser
Waymar Royce nie raczył odpowiedzieć. Gdzieś w głębi lasu rozległo się
wycie wilka. Will zatrzymał konia pod wykrzywionym starym grabem i
zsiadł z niego.
— Dlaczego się zatrzymujesz? — spytał ser Waymar.
— Lepiej będzie, jeśli dalej pójdziemy pieszo. To już za tamtym wzgórzem.
Royce
siedział przez chwilę nieruchomo ze wzrokiem utkwionym w dal. Zimny
wiatr zaszeptał w koronach drzew. Jego obszerny czarny płaszcz poruszył
się, jakby ożył na moment.
— Coś mi się tutaj nie podoba — mruknął Gared. Młody rycerz posłał mu szyderczy uśmiech. — Niby co?
— Nie czujesz? — spytał Gared. — Posłuchaj ciemności.
Will
domyślał się, o co chodzi Garedowi. W ciągu czterech lat służby w
Nocnej Straży nie bał się tak bardzo ani razu. Co to było?
— Wiatr.
Szeleszczące liście. Wilk. Gared, czego boisz się najbardziej? — Nie
doczekawszy się odpowiedzi, Royce zsunął się zgrabnie z siodła.
Przywiązał mocno wierzchowca do gałęzi zwieszającego się konaru z dala
od pozostałych koni i wyciągnął z pochwy swój długi miecz. Na jego
rękojeści zalśniły klejnoty, a promienie księżycowego blasku ześliznęły
się po jego ostrzu. Wspaniały miecz, wykuty w zamkowej kuźni, nowy,
sądząc z wyglądu. Will podejrzewał, że jeszcze nigdy nikt nie zamachnął
się nim w porywie gniewu.
— Drzewa rosną tutaj bardzo gęsto — ostrzegł go Will. — Twój miecz, panie, może się zaplątać. Lepszy będzie nóż.
— Jeśli będę potrzebował rady, zwrócę się do ciebie — odpowiedział młody lord. — Gared, zostań tutaj i pilnuj koni.
Gared zsiadając z konia, rzekł: — Zajmę się ogniskiem.
— Jaki z ciebie stary głupiec! Jeśli w lesie czają się wrogowie, to ogień jest ostatnią rzeczą, jakiej nam trzeba.
— Istnieją wrogowie, których można odpędzić ogniem — powiedział Gared. — Niedźwiedzie, wilki i… inne istoty.
— Żadnego ognia. — Ser Waymar zacisnął usta.
Kaptur
skrywał twarz Gareda, lecz mimo to Will dostrzegł błysk w jego oczach,
kiedy spojrzał na starego rycerza. Przez moment obawiał się, że starzec
sięgnie po broń. Był to krótki, brzydki miecz z rękojeścią zniszczoną od
potu i ostrzem wyszczerbionym od licznych walk, lecz Will nie miał
wątpliwości, co by się stało z paniątkiem, gdyby Gared wyciągnął go z
pochwy.
— Żadnego
ognia — mruknął Gared, wbijając wzrok w ziemię. Royce przyjął to za
wystarczający dowód uległości i odwrócił się do Willa. — Prowadź.
Ruszyli
przez zarośla, a potem w górę zbocza, aż dotarli na jego grzbiet, skąd
wcześniej Will obserwował obcych, ukryty pod drzewem strażniczym. Ziemia
pod cienką warstwą śniegu była wilgotna i śliska, pełna zdradliwych
korzeni i kamieni. Will wspinał się bezszelestnie. Za to z tyłu
dochodziło ciche pobrzękiwanie kolczugi młodego lorda, szelest liści i
ściszone przekleństwa, kiedy gałęzie czepiały się jego miecza i
płaszcza.
Bez
trudu odnalazł ogromne drzewo, którego gałęzie zwieszały się prawie do
samej ziemi. Will podczołgał się na brzuchu po śniegu i błocie i
spojrzał na pustą polanę.
Serce
w jego piersi zamarło. Przez moment nie miał odwagi oddychać. Blask
księżyca ukazywał wyraźnie całą scenę: popiół w palenisku, przykryty
śniegiem szałas, ogromny głaz i mały, na wpół zamarznięty strumień. Nic
się nie zmieniło.
Zniknęły tylko ciała. Wszystkie.
— Bogowie!
— Usłyszał za sobą. Miecz przeciął gałąź, kiedy ser Waymar Royce dotarł
na grzbiet wzgórza. Stanął obok drzewa; z mieczem w dłoni i płaszczem
powiewającym na wietrze tworzył niezwykle malowniczą postać, doskonale
widoczną na tle rozgwieżdżonego nieba.
— Na dół! — syknął Will. — Coś tu jest nie tak.
Royce nawet nie drgnął. Spojrzawszy na pustą polankę, roześmiał się. — Will, zdaje się, że twoi zmarli zwinęli obóz.
Will
chciał mu odpowiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu, nie
potrafił znaleźć odpowiednich słów. To niemożliwe. Przesuwał wzrokiem po
opuszczonym obozowisku i zatrzymał go na toporze. Ogromny berdysz o
podwójnym ostrzu leżał dokładnie w tym samym miejscu, w którym go
widział wcześniej. Bardzo cenna broń…
— Wstawaj, Will — rozkazał ser Waymar. — Tam nikogo nie ma. — Przestań się chować po krzakach.
Will wykonał rozkaz niechętnie.
Ser
Waymar obrzucił go spojrzeniem pełnym dezaprobaty. — Nie mam zamiaru
wracać do Czarnego Zamku z mojej pierwszej wyprawy jako pokonany.
Znajdziemy tych ludzi. — Rozejrzał się dookoła. — Na drzewo. Szybko.
Szukaj ognia.
Will
odwrócił się bez słowa. Nie było sensu się sprzeciwiać. Wiatr wiał
coraz mocniej. Czuł jego przenikliwe zimno. Podszedł do ogromnego,
szarozielonego drzewa i zaczął się na nie wspinać. Niebawem ręce miał
lepkie od żywicy. Zniknął wśród igieł. Strach wypełniał mu żołądek,
niczym niestrawiony posiłek. Szeptem odmówił modlitwę do bezimiennych
bogów lasu i wysunął z pochwy swój sztylet. Wspinał się, trzymając go w
zębach. Smak zimnego żelaza w ustach dodał mu trochę otuchy.
Nagle
z dołu dobiegło wołanie młodego rycerza. — Kto tam? — Jego głos
zabrzmiał niepewnie. Will zamarł w bezruchu, nasłuchując i wytężając
wzrok.
Las odpowiedział szelestem liści, szumem lodowatej wody strumienia, pohukiwaniem sowy.
Inni nie wydali najmniejszego dźwięku.
Kątem
oka Will dostrzegł jakiś ruch. Blade postacie przemykające przez las.
Odwrócił głowę i zdążył zauważyć w ciemności biały cień. Tylko przez
krótką chwilę. Gałęzie drzew poruszyły się łagodnie, drapiąc się
nawzajem drewnianymi palcami. Will otworzył usta, by ostrzec młodego
rycerza, lecz słowa jakby zamarły w jego gardle. Może się mylił. Może to
był tylko ptak, odbicie na śniegu, gra księżycowego światła? Nie był
pewien, co widział.
— Will, gdzie jesteś? — zawołał ser Waymar. — Widzisz coś?
— Obracał
się powoli, zaniepokoJony, z mieczem w dłoni. Pewnie już ich wyczuł,
podobnie jak Will. Nikogo jednak nie było widać. — Odpowiedz mi!
Dlaczego zrobiło się tak zimno!
Rzeczywiście ogarnął ich straszny chłód. Will przycisnął twarz do pnia, drżąc. Czuł na policzku lepką i słodką żywicę.
Z
ciemności lasu wyłonił się cień. Stanął naprzeciwko Royce’a. Wysoki,
chudy i twardy jak stare kości, o skórze białej jak mleko. Kiedy się
poruszał, wydawało się, że jego zbroja zmienia kolor; w jednej chwili
była biała jak śnieg, w następnej ciemna jak cień, upstrzona cętkami
szarozielonej barwy drzew, które migotały nieustannie niczym światło
księżyca na wodzie.
Will
usłyszał, jak ser Waymar Royce wypuszcza z sykiem powietrze. — Nie
zbliżaj się — rzucił ostrzegawczo młody rycerz. Jego głos załamał się,
jak głos chłopca. Odrzucił do tyłu swój czarny płaszcz, by uwolnić
ramię, i ujął miecz w obie dłonie. Wiatr zamarł. Panowało przenikliwe
zimno.
Inny
zrobił krok do przodu bezszelestnie. Will dostrzegł w jego ręku miecz,
jakiego jeszcze nigdy nie widział. Z pewnością nie został wykuty ze
stali znanej człowiekowi. Jego prawie przezroczyste ostrze ożywało w
blasku księżyca; oglądany z boku, krystaliczny miecz pozostawał prawie
niewidoczny. Wokół jego krawędzi igrało niebieskawe migotanie, upiorny
blask. Will wyczuwał, że miecz jest ostrzejszy od brzytwy.
Ser Waymar stanął dzielnie do walki. — A zatem zatańcz ze mną.
— Uniósł
broń nad głowę. Jego dłonie drżały, może pod ciężarem oręża, a może z
zimna. W tej chwili Will pomyślał, że młody rycerz nie jest już
chłopcem, lecz mężczyzną, jednym z Nocnej Straży.
Inny
zatrzymał się. Will zobaczył jego oczy: niebieskie, lecz niebieskie
taką głębią, jakiej nie znajdzie się w oczach ludzkiej istoty. Ich
błękit płonął niczym lód. Oczy Innego spoczęły na uniesionym w górę
drżącym mieczu, obserwowały ślizgające się po nim zimne światło
księżyca. W Will wstąpiła otucha, lecz tylko na krótką chwilę.
Wynurzali
się z ciemności bezszelestnie. Najpierw dwóch, potem trzech… czterech…
pięciu… Być może ser Waymar poczuł towarzyszący im chłód, lecz nie
widział ich, nie słyszał. Will powinien ostrzec go.. To było jego
obowiązkiem. I jego wyrokiem, gdyby go spełnił. Zadrżał i przywarł
mocniej do drzewa.
Blady miecz przeciął powietrze.
Stalowe
ostrze ser Waymara wyszło mu naprzeciw. Spotkały się, lecz nie rozległ
się dźwięk uderzenia metalu o metal; jedynie ledwie słyszalny, wysoki
odgłos podobny do przepełnionego bólem krzyku zwierzęcia. Royce
odparował cios, potem następny i odskoczył w tył. Kolejne cięcia i znowu
musiał się wycofać. Postacie z tyłu stały nieruchomo i przyglądały się,
pozbawione twarzy, milczące, a ich migocące zbroje sprawiały, że
pozostawały prawie niewidoczne. Czekały.
Pojedynek
toczył się nieprzerwanie i miecze nacierały na siebie co chwilę, Will
zaś miał ochotę zatkać uszy za każdym razem, kiedy rozlegał się dziwny,
zawodzący zgrzyt. Teraz ser Waymar dyszał ciężko, wyczerpany, a pot z
jego czoła parował w blasku księżyca. Ostrze jego miecza pokrywał szron.
Inny tańczył ze swoim jasnoniebieskim promieniem.
Wreszcie
Royce zasłonił się o sekundę za późno. Blade ostrze przedarło się przez
kolczugę pod jego ramieniem. Młody lord krzyknął z bólu. Spomiędzy
pierścieni kolczugi wypłynęła krew. Parowała w zimnym powietrzu, a jej
czerwone krople wydawały się czerwone jak ogień, kiedy dotykały śniegu.
Ser Waymar potarł dłonią swój bok. Rękawica z kreciej skóry ociekała
krwią.
Inny
powiedział coś w obcym języku, nie znanym Willowi. Jego głos zabrzmiał
jak trzask lodu na jeziorze; niewątpliwie powiedział coś drwiącego.
Ser
Waymar poczuł przypływ wściekłości. — Za Roberta! — zawołał i skoczył
do przodu; uniósłszy pokryty szronem miecz, zadał cios z boku. Inny
zasłonił się niedbałym ruchem.
Kiedy oba miecze spotkały się, stalowe ostrze pękło.
Nocną
ciszę rozdarł przeraźliwy krzyk spotęgowany echem, a długi miecz
rozsypał się na setki kawałków, które leciały niczym deszcz igieł.
Krzycząc okropnie, Royce opadł na kolana i zakrył oczy. Krew tryskała
spomiędzy jego palców.
Przyglądający
się podeszli bliżej, jakby na dany znak. W śmiertelnej ciszy miecze
wznosiły się i opadały. Zimna rzeź. Blade ostrza przechodziły przez
kolczugę, jakby to był jedwab. Will zamknął oczy. Z dołu dochodziły
głosy i śmiech ostry jak sople lodu.
Kiedy po długim czasie odważył się wreszcie otworzyć oczy, na polanie, nie było nikogo.
Wciąż
siedział na drzewie, bojąc się oddychać, a księżyc przemykał powoli po
czarnym niebie. Wreszcie, zdrętwiały, zszedł na ziemię.
Ciało
Royce’a leżało na śniegu, twarzą do ziemi, z jednym ramieniem
odrzuconym w bok. Na jego grubym, czarnym płaszczu widniały liczne
przecięcia. Kiedy tak leżał, widać było wyraźnie, jaki był młody.
Zaledwie chłopiec.
Nieopodal
znalazł to, co zostało z miecza: kawałek metalu rozerwany i skręcony
niczym drzewo uderzone piorunem. Przyklęknął, rozglądając się ostrożnie,
i podniósł metal. To będzie jego dowód. Gared wszystko zrozumie, a
jeśli nie on, to ten stary niedźwiedź, Mormont, maester Aemon. Czy Gared
czeka jeszcze przy koniach? Musi się spieszyć.
Podniósł się. Nad nim stał ser Waymar Royce.
Z
jego wspaniałej szaty pozostały strzępy, tak samo jak z twarzy. Odłamek
z miecza przebił mu lewe oko. Prawe pozostało otwarte. Jego źrenica
płonęła niebieskim blaskiem. Oko patrzyło. Will wypuścił z dłoni okruch
metalu. Zamknął oczy i zaczął się modlić. Długie, zgrabne palce musnęły
jego policzek i zacisnęły się na jego gardle. Schowane były w rękawicach
z delikatnej kreciej skórki, lepkiej od krwi, lecz przeraźliwie zimnej.
Disciple_1
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz