niedziela, 2 stycznia 2011

Pieśń Lodu i Ognia - George. R. R. Martin

Wstępniak

Obecnie czytany Pamięć, Smutek i Cierń Tada Williamsa skłonił mnie do opisania innej sagi z gatunku high fantasy, a mianowicie Pieśni Lodu i Ognia Georga R.R. Martina. Nie sposób mi dziś powiedzieć, która z nich jest lepsza, ponieważ Martina czytałem dawno temu, a Williamsa jeszcze nie ukończyłem, a opiszę go w osobnym odcinku. Obie sagi były pisane na przestrzeni tych samych lat, a raczej dziesięcioleci, bo nie są to gwiazdki jednego sezonu jak wiele obecnych dobrych powieści fantasy, gdzie autor zabłysnął jedną historią i znikł. O nie. Ci Panowie przez ponad 20 lat, stworzyli niesamowity, spójny świat intryg, konfliktów, prastarych wierzeń, a także zwykłych codziennych obowiązków i zachować ich bohaterów. Każda książka tych autorów posiada grubo ponad 700 stron i nie jest bynajmniej wydana wielką czcionką co mnie nie mało irytuje przy pewnych chwalących się "grubością książki" wydawnictwach. Obaj Panowie oferują nam kawał dobrej roboty pod postacią swoich książek, oby tak dalej!




Recenzja

Winter is coming...

Na Pieśń Lodu i Ognia składają się : Gra o Tron, Starcie Królów, Nawałnica Mieczy I i II oraz Uczta dla Wron I i II. W przygotowaniu są kolejne trzy części sagi. Pokrótce opiszę tutaj pierwszą i najważniejszą cześć sagi, a mianowicie Grę o Tron. 

Zachodnimi Krainami rządzi król Robert Baratheon, jednak po wielu lataj spokoju, które upłynęły od chwili buntu przeciwko szalonemu Targaryenowi, świat znów staje się niespokojny. Najpotężniejsi lordowie spiskują w celu objęcia tronu. W momencie kiedy Robert mianuje na stanowisko Namiestnika swojego przyjaciela Eddarda Starka, jego wrogowie ruszają do działania co może spowodować wojnę domową. Mało tego, na północy czeka wygnany ostatni potomek okrutnego Targaryneona, aby przywrócić władzę dla swojego rodu. Martin snuje wielowątkową historię różnych bohaterów, a całość przypomina sieć pająka, tyle w niej spisków, intryg i zawiłości. Na pewno nie jest to pozycja literacka dla początkującego czytelnika, ale doświadczony czytelnik powinien w pełni docenić tą sagę, szczególnie, że zostanie w głowach na długo.







Szczególnie polecam uzupełnienie do książki w postaci świetnej gry planszowej : Gra o Tron !

http://www.gry-planszowe.pl/game.php/103/21/Gra-o-Tron.html



A w tym roku... spełni się wiele marzeń... ponieważ powstał rewelacyjny serial produkcji HBO o tym samym tytule jak książka. Polecam gorąco każdemu czytelnikowi !




http://www.hbo.com/game-of-thrones/index.html

Informacje dodatkowe 

O autorze:

http://pl.wikipedia.org/wiki/George_R._R._Martin


Wydawnictwo: ZYSK I S-KA
Rok wydania: 2009
Oprawa: Miękka
Format: 12.0x18.0cm
Ilość stron: 777
Tytuł oryginału: A GAME OF THRONES
Tłumacz: Kruk Paweł
Seria: PIEŚŃ LODU I OGNIA 

Fragmenty

 Powinniśmy wracać — nalegał Gared, kiedy las zaczął pogrążać się w mroku. — Dzicy nie żyją.
 Czyżbyś bał się zmarłych? — spytał ser Waymar Royce z cieniem uśmiechu na ustach.
Gared nie dał się sprowokować. Był mężczyzną w sile wieku, skończył pięćdziesiąt lat i widział już niejedno paniątko; większość z nich przychodziła i odchodziła. — Zmarli to zmarli — powiedział. — Nic nam do nich.
 Czy oni rzeczywiście nie żyją? — dopytywał się Royce. — Jakie mamy dowody?
 Will ich widział — powiedział Gared. — Jeśli on twierdzi, że oni nie żyją, to ja mu wierzę.
Will domyślał się już wcześniej, że prędzej czy później wciągną go do swojej kłótni. Pragnął jednak, by nastąpiło to później.
 Moja matka opowiadała mi, że zmarli nie mają głosu — wtrącił.
 Moja niańka mówiła to samo, Will — odpowiedział Royce. — Nie wierz w nic, co ci opowiadają przy piersi. Istnieją rzeczy, których można się nauczyć nawet od zmarłych. — Jego głos odbił się echem w pogrążającym się w mroku lesie.
 Przed nami długa droga — zauważył Gared. — Osiem dni, może dziewięć, a już zapada noc.
Ser Waymar zerknął na niego obojętnie.
 Codziennie zapada mniej więcej o tej samej porze. Gared, czyżbyś bał się ciemności?
Will widział ściągnięte usta Gareda i błyski gniewu w jego oczach schowanych pod czarnym kapturem grubego płaszcza. Od czterdziestu lat Gared służył w Nocnej Straży i nie przywykł, by traktowano go lekceważąco. Ale nie tylko o to chodziło. Will wyczuwał jeszcze coś pod zranioną dumą starca. Można było to wyczuć niemal namacalnie; nerwowe napięcie graniczące ze strachem.
Will podzielał jego niepokój. Od czterech lat służył na Murze.
Kiedy po raz pierwszy wysłano go na zewnątrz, w jednej chwili przypomniał sobie wszystkie dawne opowieści, że aż go zemdliło. Później wydawało mu się to śmieszne. Teraz miał już za sobą ze sto wypraw i niestraszne mu było ciemne odludzie. W ten sposób południowcy nazywali nawiedzany las.
Tak było aż do dzisiaj, ponieważ tego wieczoru było inaczej. Opadająca na las ciemność sprawiała, że czuł dreszcz na całym ciele. Przez dziewięć dni jechali na północ, potem na północny zachód i znowu na północ. Oddalali się coraz bardziej od Muru w pogoni za bandą dzikich grabieżców. Każdy kolejny dzień stawał się bardziej nieznośny od poprzedniego. Dzisiejszy okazał się najgorszy ze wszystkich. Liście szeleściły niczym żywe stworzenia, poruszane wiejącym z północy zimnym wiatrem. Przez cały dzień Will miał wrażenie, że coś ich obserwuje, coś zimnego i nieustępliwego, co z pewnością nie darzyło go sympatią. Gared podzielał jego odczucia. Will pragnął, by jak najszybciej popędzili i schronili się za bezpiecznym Murem, lecz nie mógł tego powiedzieć swojemu dowódcy.
A już na pewno nie takiemu dowódcy.
Ser Waymar Royce był najmłodszym synem starego rodu posiadającego zbyt wielu przodków. Był przystojnym, osiemnastoletnim mężczyzną o szarych oczach i niezwykle szczupłej sylwetce. Rycerz patrzył z góry ze swojego czarnego rumaka na Willa i Gareda, którzy jechali na drobniejszych koniach. Ubrany był w czarne skórzane buty, czarne wełniane spodnie, czarne rękawice z kreciej skóry i wspaniały płaszcz, który stanowiła czarna lśniąca kolczuga nałożona na warstwy czarnej wełny i garbowanej skóry. Ser Waymar służył w Nocnej Straży od niespełna pół roku, lecz nie można było powiedzieć, że nie przygotował się do swojego zajęcia. Przynajmniej jeśli chodzi o stroje.
Szczególnego blasku dodawał mu jego płaszcz: czarny jak noc, gruby i miękki niczym grzech. — Założę się, że sam ich wszystkich pozabijał — mówił wcześniej Gared do swoich towarzyszy przy winie. — Pewnie poukręcał im głowy nasz dzielny wojownik. — Roześmiali się razem z nim.
Trudno jest przyjmować rozkazy od człowieka, z którego śmiejesz się za jego plecami, pomyślał Will, dygocąc na grzbiecie swojego konia. Gared pewnie czuł to samo.
 Mormoni powiedział, że mamy ich wytropić, i tak zrobiliśmy
 odezwał się głośno Gared. — Nie żyją. Nie będą nas więcej niepokoić. Przed nami ciężka droga. Nie podoba mi się ta pogoda. Jeśli spadnie śnieg, powrotna podróż może potrwać nawet i dwa tygodnie, a śnieg to najmniejsze zło, jakiego należy oczekiwać. Mój panie, czy widziałeś kiedyś lodową burzę?
Młody rycerz wydawał się nie zwracać na niego uwagi. Wpatrywał się w zmrok z miną na wpół znudzoną, na wpół roztargnioną, dobrze znaną jego podwładnym. Will jeździł z nim wystarczająco długo, by nauczyć się, że w takiej chwili lepiej mu nie przerywać.
 Will, opowiedz mi jeszcze raz, co widziałeś. Dokładnie, niczego nie opuszczaj.
Przed wstąpieniem do Nocnej Straży Will był myśliwym. A dokładniej mówiąc, kłusownikiem. Wolni Mallistera przyłapali go na gorącym uczynku w lesie swojego pana, jak ściągał skórę z kozła, tak więc miał do wyboru: przywdziać czarny strój albo stracić rękę. Nikt nie potrafił poruszać się po lesie równie cicho jak Will, o czym szybko przekonali się jego czarni bracia.
 Obóz znajduje się dwie mile stąd, tuż za wzgórzem, nad strumieniem — powiedział Will. — Podkradłem się najbliżej, jak tylko mogłem. Jest ich ośmioro, mężczyźni i kobiety. Dzieci nie widziałem. Postawili szałas przy skale. Śnieg prawie całkiem go przykrył, ale ja zauważyłem. Nie palili ognia, lecz wyraźnie widziałem palenisko. Nikt się nie poruszył. Długo ich obserwowałem. Żywi nie wytrzymaliby tak długo, nie poruszając się.
 Widziałeś krew?
 Nie — przyznał Will.
 A jakąś broń?
 Miecze i łuki. Jeden z nich miał topór. Wyglądał na ciężki, z podwójnym ostrzem. Okrutna broń. Leżał na ziemi, tuż przy jego ręce.
 Zwróciłeś uwagę na ułożenie ciał?
Will wzruszył ramionami. — Dwoje z nich siedzi pod skałą, a pozostali leżą na ziemi. Jak zabici.
 Albo pogrążeni we śnie — zauważył Royce.
 Zabici — upierał się Will. — Na drzewie, wśród gałęzi, dostrzegłem kobietę. Pewnie stała na straży. — Uśmiechnął się słabo. — Pilnowałem się, żeby mnie nie zobaczyła. Ona także się nie poruszała.
 Nie potrafił opanować drżenia.
 Masz dreszcze? — spytał Royce.
 Trochę — mruknął Will. — To z zimna, panie.
Młody rycerz zwrócił się w stronę siwego rycerza. Ścięte mrozem liście zaszeptały dookoła, a rumak Royce’a skoczył niespokojnie.
 Gared, jak myślisz, co ich mogło zabić? — spytał obojętnym głosem ser Waymar. Otulił się szczelniej swoim długim czarnym płaszczem.
 Chłód — odpowiedział Gared zdecydowanym głosem. — Zeszłej i poprzedniej zimy, kiedy byłem jeszcze prawie chłopcem, widziałem, jak ludzie zamarzali z zimna. Ludzie opowiadają o zaspach głębokich na czterdzieści stóp i o wiejącym z północy lodowatym wietrze, lecz prawdziwym wrogiem jest chłód. Skrada się ciszej niż Will; najpierw trzęsiesz się, dzwonisz zębami i tupiesz, marząc o grzanym winie i miłym ognisku. Potem chłód przenika cię, wypełnia twoje ciało i nie masz już siły z nim walczyć. Łatwiej jest po prostu usiąść albo położyć się spać. Podobno na końcu nie czujesz bólu. Słabniesz i ogarnia cię senność; wszystko zamazuje się i czujesz, jakbyś tonął w morzu ciepłego mleka. Ogarnia cię błogi spokój.
 Cóż za wymowność — zauważył ser Waymar. — Nie podejrzewałem cię o coś takiego.
 Paniczyku, ja zaznałem podobnego chłodu. — Gared ściągnął z głowy kaptur, odkrywając okaleczone miejsca, w których kiedyś miał uszy. — Uszy, trzy palce u nóg i mały palec lewej dłoni. Miałem szczęście. Mój brat zamarzł na warcie z uśmiechem na ustach.
Ser Waymar wzruszył ramionami. — Powinieneś się cieplej ubierać, Gared.
Gared rzucił młodemu rycerzowi gniewne spojrzenie, a blizny wokół otworów po uszach, które obciął mu maester Aemon, zaogniły się od gniewu. — Zobaczymy Jak ciepło się ubierzesz, kiedy przyjdzie zima. — Nasunął na głowę kaptur i wtulił głowę między ramiona, pogrążając się w ponurym milczeniu.
 Skoro Gared twierdzi, że to zimno… — zaczął Will.
 Will, pełniłeś warty w zeszłym tygodniu?
 Tak, panie. — Przecież nie było tygodnia, żeby nie wychodził na kilkanaście cholernych wart. Do czego on zmierzał?
 Jaki był wtedy Mur?
 Wilgotny, kapało — odpowiedział Will, marszcząc czoło. Teraz zrozumiał, o co chodzi rycerzowi. — Nie mogli zamarznąć, skoro Mur był wilgotny. Nie było jeszcze aż tak zimno.
Royce mu przytaknął. — Bystry chłopak. W zeszłym tygodniu mieliśmy trochę przymrozków, trochę też popadał śnieg, ale z pewnością nie nadeszły jeszcze mrozy, które by zabiły ośmioro dorosłych ludzi. Ludzi ubranych w skóry i futra, mających schronienie i możliwość rozpalenia ogniska. — Rycerz uśmiechał się pewny siebie. — Will, zaprowadź nas tam. Chcę zobaczyć tych nieżywych na własne oczy.
Teraz już nie było rady. Został wydany rozkaz, a honor nakazywał go wypełnić.
Will jechał na przedzie; jego kudłaty, drobny wierzchowiec stąpał ostrożnie przez splątane zarośla. Poprzedniej nocy spadł niewielki śnieg i przykrył kamienie, korzenie i zagłębienia czyhające na nieostrożnych jeźdźców. Za nim podążał ser Waymar Royce na swoim ogromnym czarnym rumaku, który prychał niecierpliwie. Nie był to najlepszy koń na pościg, tylko kto powie o tym paniątku. Za nim jechał Gared. Stary rycerz mruczał do siebie pod nosem w czasie jazdy.
Zapadał coraz większy zmrok. Bezchmurne niebo przybrało kolor ciemnej purpury, barwę dawnego siniaka, a potem sczerniało. Ukazały się pierwsze gwiazdy, półksiężyc. Źródła światła, które ucieszyły Willa.
 Możemy jechać szybciej — powiedział Royce, kiedy ujrzeli całą tarczę księżyca.
 Nie na tym koniu — odparł Will. Strach sprawiał, że stawał się zuchwały. — Może pojedziesz przodem, mój panie.
Ser Waymar Royce nie raczył odpowiedzieć. Gdzieś w głębi lasu rozległo się wycie wilka. Will zatrzymał konia pod wykrzywionym starym grabem i zsiadł z niego.
 Dlaczego się zatrzymujesz? — spytał ser Waymar.
 Lepiej będzie, jeśli dalej pójdziemy pieszo. To już za tamtym wzgórzem.
Royce siedział przez chwilę nieruchomo ze wzrokiem utkwionym w dal. Zimny wiatr zaszeptał w koronach drzew. Jego obszerny czarny płaszcz poruszył się, jakby ożył na moment.
 Coś mi się tutaj nie podoba — mruknął Gared. Młody rycerz posłał mu szyderczy uśmiech. — Niby co?
 Nie czujesz? — spytał Gared. — Posłuchaj ciemności.
Will domyślał się, o co chodzi Garedowi. W ciągu czterech lat służby w Nocnej Straży nie bał się tak bardzo ani razu. Co to było?
 Wiatr. Szeleszczące liście. Wilk. Gared, czego boisz się najbardziej? — Nie doczekawszy się odpowiedzi, Royce zsunął się zgrabnie z siodła. Przywiązał mocno wierzchowca do gałęzi zwieszającego się konaru z dala od pozostałych koni i wyciągnął z pochwy swój długi miecz. Na jego rękojeści zalśniły klejnoty, a promienie księżycowego blasku ześliznęły się po jego ostrzu. Wspaniały miecz, wykuty w zamkowej kuźni, nowy, sądząc z wyglądu. Will podejrzewał, że jeszcze nigdy nikt nie zamachnął się nim w porywie gniewu.
 Drzewa rosną tutaj bardzo gęsto — ostrzegł go Will. — Twój miecz, panie, może się zaplątać. Lepszy będzie nóż.
 Jeśli będę potrzebował rady, zwrócę się do ciebie — odpowiedział młody lord. — Gared, zostań tutaj i pilnuj koni.
Gared zsiadając z konia, rzekł: — Zajmę się ogniskiem.
 Jaki z ciebie stary głupiec! Jeśli w lesie czają się wrogowie, to ogień jest ostatnią rzeczą, jakiej nam trzeba.
 Istnieją wrogowie, których można odpędzić ogniem — powiedział Gared. — Niedźwiedzie, wilki i… inne istoty.
 Żadnego ognia. — Ser Waymar zacisnął usta.
Kaptur skrywał twarz Gareda, lecz mimo to Will dostrzegł błysk w jego oczach, kiedy spojrzał na starego rycerza. Przez moment obawiał się, że starzec sięgnie po broń. Był to krótki, brzydki miecz z rękojeścią zniszczoną od potu i ostrzem wyszczerbionym od licznych walk, lecz Will nie miał wątpliwości, co by się stało z paniątkiem, gdyby Gared wyciągnął go z pochwy.
 Żadnego ognia — mruknął Gared, wbijając wzrok w ziemię. Royce przyjął to za wystarczający dowód uległości i odwrócił się do Willa. — Prowadź.
Ruszyli przez zarośla, a potem w górę zbocza, aż dotarli na jego grzbiet, skąd wcześniej Will obserwował obcych, ukryty pod drzewem strażniczym. Ziemia pod cienką warstwą śniegu była wilgotna i śliska, pełna zdradliwych korzeni i kamieni. Will wspinał się bezszelestnie. Za to z tyłu dochodziło ciche pobrzękiwanie kolczugi młodego lorda, szelest liści i ściszone przekleństwa, kiedy gałęzie czepiały się jego miecza i płaszcza.
Bez trudu odnalazł ogromne drzewo, którego gałęzie zwieszały się prawie do samej ziemi. Will podczołgał się na brzuchu po śniegu i błocie i spojrzał na pustą polanę.
Serce w jego piersi zamarło. Przez moment nie miał odwagi oddychać. Blask księżyca ukazywał wyraźnie całą scenę: popiół w palenisku, przykryty śniegiem szałas, ogromny głaz i mały, na wpół zamarznięty strumień. Nic się nie zmieniło.
Zniknęły tylko ciała. Wszystkie.
 Bogowie! — Usłyszał za sobą. Miecz przeciął gałąź, kiedy ser Waymar Royce dotarł na grzbiet wzgórza. Stanął obok drzewa; z mieczem w dłoni i płaszczem powiewającym na wietrze tworzył niezwykle malowniczą postać, doskonale widoczną na tle rozgwieżdżonego nieba.
 Na dół! — syknął Will. — Coś tu jest nie tak.
Royce nawet nie drgnął. Spojrzawszy na pustą polankę, roześmiał się. — Will, zdaje się, że twoi zmarli zwinęli obóz.
Will chciał mu odpowiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu, nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. To niemożliwe. Przesuwał wzrokiem po opuszczonym obozowisku i zatrzymał go na toporze. Ogromny berdysz o podwójnym ostrzu leżał dokładnie w tym samym miejscu, w którym go widział wcześniej. Bardzo cenna broń…
 Wstawaj, Will — rozkazał ser Waymar. — Tam nikogo nie ma. — Przestań się chować po krzakach.
Will wykonał rozkaz niechętnie.
Ser Waymar obrzucił go spojrzeniem pełnym dezaprobaty. — Nie mam zamiaru wracać do Czarnego Zamku z mojej pierwszej wyprawy jako pokonany. Znajdziemy tych ludzi. — Rozejrzał się dookoła. — Na drzewo. Szybko. Szukaj ognia.
Will odwrócił się bez słowa. Nie było sensu się sprzeciwiać. Wiatr wiał coraz mocniej. Czuł jego przenikliwe zimno. Podszedł do ogromnego, szarozielonego drzewa i zaczął się na nie wspinać. Niebawem ręce miał lepkie od żywicy. Zniknął wśród igieł. Strach wypełniał mu żołądek, niczym niestrawiony posiłek. Szeptem odmówił modlitwę do bezimiennych bogów lasu i wysunął z pochwy swój sztylet. Wspinał się, trzymając go w zębach. Smak zimnego żelaza w ustach dodał mu trochę otuchy.
Nagle z dołu dobiegło wołanie młodego rycerza. — Kto tam? — Jego głos zabrzmiał niepewnie. Will zamarł w bezruchu, nasłuchując i wytężając wzrok.
Las odpowiedział szelestem liści, szumem lodowatej wody strumienia, pohukiwaniem sowy.
Inni nie wydali najmniejszego dźwięku.
Kątem oka Will dostrzegł jakiś ruch. Blade postacie przemykające przez las. Odwrócił głowę i zdążył zauważyć w ciemności biały cień. Tylko przez krótką chwilę. Gałęzie drzew poruszyły się łagodnie, drapiąc się nawzajem drewnianymi palcami. Will otworzył usta, by ostrzec młodego rycerza, lecz słowa jakby zamarły w jego gardle. Może się mylił. Może to był tylko ptak, odbicie na śniegu, gra księżycowego światła? Nie był pewien, co widział.
 Will, gdzie jesteś? — zawołał ser Waymar. — Widzisz coś?
 Obracał się powoli, zaniepokoJony, z mieczem w dłoni. Pewnie już ich wyczuł, podobnie jak Will. Nikogo jednak nie było widać. — Odpowiedz mi! Dlaczego zrobiło się tak zimno!
Rzeczywiście ogarnął ich straszny chłód. Will przycisnął twarz do pnia, drżąc. Czuł na policzku lepką i słodką żywicę.
Z ciemności lasu wyłonił się cień. Stanął naprzeciwko Royce’a. Wysoki, chudy i twardy jak stare kości, o skórze białej jak mleko. Kiedy się poruszał, wydawało się, że jego zbroja zmienia kolor; w jednej chwili była biała jak śnieg, w następnej ciemna jak cień, upstrzona cętkami szarozielonej barwy drzew, które migotały nieustannie niczym światło księżyca na wodzie.
Will usłyszał, jak ser Waymar Royce wypuszcza z sykiem powietrze. — Nie zbliżaj się — rzucił ostrzegawczo młody rycerz. Jego głos załamał się, jak głos chłopca. Odrzucił do tyłu swój czarny płaszcz, by uwolnić ramię, i ujął miecz w obie dłonie. Wiatr zamarł. Panowało przenikliwe zimno.
Inny zrobił krok do przodu bezszelestnie. Will dostrzegł w jego ręku miecz, jakiego jeszcze nigdy nie widział. Z pewnością nie został wykuty ze stali znanej człowiekowi. Jego prawie przezroczyste ostrze ożywało w blasku księżyca; oglądany z boku, krystaliczny miecz pozostawał prawie niewidoczny. Wokół jego krawędzi igrało niebieskawe migotanie, upiorny blask. Will wyczuwał, że miecz jest ostrzejszy od brzytwy.
Ser Waymar stanął dzielnie do walki. — A zatem zatańcz ze mną.
 Uniósł broń nad głowę. Jego dłonie drżały, może pod ciężarem oręża, a może z zimna. W tej chwili Will pomyślał, że młody rycerz nie jest już chłopcem, lecz mężczyzną, jednym z Nocnej Straży.
Inny zatrzymał się. Will zobaczył jego oczy: niebieskie, lecz niebieskie taką głębią, jakiej nie znajdzie się w oczach ludzkiej istoty. Ich błękit płonął niczym lód. Oczy Innego spoczęły na uniesionym w górę drżącym mieczu, obserwowały ślizgające się po nim zimne światło księżyca. W Will wstąpiła otucha, lecz tylko na krótką chwilę.
Wynurzali się z ciemności bezszelestnie. Najpierw dwóch, potem trzech… czterech… pięciu… Być może ser Waymar poczuł towarzyszący im chłód, lecz nie widział ich, nie słyszał. Will powinien ostrzec go.. To było jego obowiązkiem. I jego wyrokiem, gdyby go spełnił. Zadrżał i przywarł mocniej do drzewa.
Blady miecz przeciął powietrze.
Stalowe ostrze ser Waymara wyszło mu naprzeciw. Spotkały się, lecz nie rozległ się dźwięk uderzenia metalu o metal; jedynie ledwie słyszalny, wysoki odgłos podobny do przepełnionego bólem krzyku zwierzęcia. Royce odparował cios, potem następny i odskoczył w tył. Kolejne cięcia i znowu musiał się wycofać. Postacie z tyłu stały nieruchomo i przyglądały się, pozbawione twarzy, milczące, a ich migocące zbroje sprawiały, że pozostawały prawie niewidoczne. Czekały.
Pojedynek toczył się nieprzerwanie i miecze nacierały na siebie co chwilę, Will zaś miał ochotę zatkać uszy za każdym razem, kiedy rozlegał się dziwny, zawodzący zgrzyt. Teraz ser Waymar dyszał ciężko, wyczerpany, a pot z jego czoła parował w blasku księżyca. Ostrze jego miecza pokrywał szron. Inny tańczył ze swoim jasnoniebieskim promieniem.
Wreszcie Royce zasłonił się o sekundę za późno. Blade ostrze przedarło się przez kolczugę pod jego ramieniem. Młody lord krzyknął z bólu. Spomiędzy pierścieni kolczugi wypłynęła krew. Parowała w zimnym powietrzu, a jej czerwone krople wydawały się czerwone jak ogień, kiedy dotykały śniegu. Ser Waymar potarł dłonią swój bok. Rękawica z kreciej skóry ociekała krwią.
Inny powiedział coś w obcym języku, nie znanym Willowi. Jego głos zabrzmiał jak trzask lodu na jeziorze; niewątpliwie powiedział coś drwiącego.
Ser Waymar poczuł przypływ wściekłości. — Za Roberta! — zawołał i skoczył do przodu; uniósłszy pokryty szronem miecz, zadał cios z boku. Inny zasłonił się niedbałym ruchem.
Kiedy oba miecze spotkały się, stalowe ostrze pękło.
Nocną ciszę rozdarł przeraźliwy krzyk spotęgowany echem, a długi miecz rozsypał się na setki kawałków, które leciały niczym deszcz igieł. Krzycząc okropnie, Royce opadł na kolana i zakrył oczy. Krew tryskała spomiędzy jego palców.
Przyglądający się podeszli bliżej, jakby na dany znak. W śmiertelnej ciszy miecze wznosiły się i opadały. Zimna rzeź. Blade ostrza przechodziły przez kolczugę, jakby to był jedwab. Will zamknął oczy. Z dołu dochodziły głosy i śmiech ostry jak sople lodu.
Kiedy po długim czasie odważył się wreszcie otworzyć oczy, na polanie, nie było nikogo.
Wciąż siedział na drzewie, bojąc się oddychać, a księżyc przemykał powoli po czarnym niebie. Wreszcie, zdrętwiały, zszedł na ziemię.
Ciało Royce’a leżało na śniegu, twarzą do ziemi, z jednym ramieniem odrzuconym w bok. Na jego grubym, czarnym płaszczu widniały liczne przecięcia. Kiedy tak leżał, widać było wyraźnie, jaki był młody. Zaledwie chłopiec.
Nieopodal znalazł to, co zostało z miecza: kawałek metalu rozerwany i skręcony niczym drzewo uderzone piorunem. Przyklęknął, rozglądając się ostrożnie, i podniósł metal. To będzie jego dowód. Gared wszystko zrozumie, a jeśli nie on, to ten stary niedźwiedź, Mormont, maester Aemon. Czy Gared czeka jeszcze przy koniach? Musi się spieszyć.
Podniósł się. Nad nim stał ser Waymar Royce.
Z jego wspaniałej szaty pozostały strzępy, tak samo jak z twarzy. Odłamek z miecza przebił mu lewe oko. Prawe pozostało otwarte. Jego źrenica płonęła niebieskim blaskiem. Oko patrzyło. Will wypuścił z dłoni okruch metalu. Zamknął oczy i zaczął się modlić. Długie, zgrabne palce musnęły jego policzek i zacisnęły się na jego gardle. Schowane były w rękawicach z delikatnej kreciej skórki, lepkiej od krwi, lecz przeraźliwie zimnej.

Disciple_1

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...