Wstępniak
Notka: Znów dopadł mnie permanentny brak czasu do spółki z wycieńczeniem organizmu stąd też taki wysyp wpisów na blogu...
HYPERION
Nr 2 wśród gatunku zaraz po Diunie. Czy taka rekomendacja wystarczy ? Może dla nie których tak, a może i nie... ale jest to pozycja którą wypada zainteresować się chociaż na chwilę. Może zadacie pytanie czemu piszę o science fiction kiedy 95% moich książek to fantasy... Pytanie jak najbardziej na miejscu, więc odpowiadam, że ostatnio zamówiłem sobie wszystkie pozycje czeskiego pisarza Zambocha o którym pisałem w poprzednim odcinku, a ów pisarz ma nadzwyczajną smykałkę do lekkiego science fiction, które czyta się wprost rewelacyjnie, choć w sumie czy to czyste sc jest to nie sądzę, raczej jakiś twór, space opera, mix kilku stylów, ale przedniego gatunku! A co to ma do Hyperiona ? Po prostu przypomniałem sobie, że o nim jeszcze nie pisałem, a jest to jedna z moich ulubionych serii, która przeczytałem jakiś rok temu z okładem, choć i tak późno ponieważ książki ukazały się w latach 90.
Dlaczego jedna z ulubionych ? Każdy tom, a są ich 4 ( a w zasadzie to jest to dylogia czyli 2 x po 2 tomy ) ma grubo ponad 600 stron... jest w twardej oprawie, większy rozmiar, na świetnym papierze, z ilustracjami, dodatkami. Jedna z najlepiej wydanych książek jakie mam na półce, dzięki wydawnictwu MAG. Naturalnie to tylko miły dodatek do głównego dania czyli treści całej serii, o której za chwile, ale już teraz mogę powiedzieć, że wciąga niesamowicie, szczególnie w pewnych momentach, gdzie strony płynęły setkami... Książki mają to do siebie, że z biegiem stron rozbudzają ciekawość czytelnika, nie którym autorom udaje się doprowadzić tą sztukę na mistrzowski poziom. Dan Simmons jest mistrzem.
Tetralogia składa się z Hyperiona i Zagłady Hyperiona oraz Endymiona i Triumfu Endymiona. Przy czym druga część nawiązuje luźno do pierwszej i opowiada zgoła o czymś innym. W zasadzie może się tak zdarzyć, że po przeczytaniu wszystkich 4 tomów, stwierdzicie podobnie jak ja, że pierwsza dylogia jest świetna, ale za to druga jest przerewelacyjna! Wszystko zależy od tego o czym lubimy czytać, co nas wciąga...
Recenzja
Zrecenzuję wam po krótce pierwszy tom, najciekawszy moim zdaniem z całej serii, choć uważam, że najlepszy jest trzeci. Generalnie nasza ukochana ziemia zostaje zniszczona i ludzkość jest zmuszona szukać nowego domu, tak więc wyruszają w podróże kosmiczne i osiedlają się na wielu różnych planetach, gdzie nie napotykają żadnych obcych gatunków. Mija wiele setek lat, cywilizację się rozwijają, życie staje się coraz bardziej wygodne poprzez postęp technologiczny, aż do momentu kiedy to wszystko zostaje zahamowane.
W jaki sposób? Jeden ze światów zostaje zaatakowany przez nieznaną rasę, a w świecie ludzi zaczyna gościć chaos. Decydującym miejscem o przyszłym losie ludzkości jest planeta Hyperion, na której znajdują się grobowce czasu... Nikt nie wie po co one zostały zbudowane jeszcze zanim na planetę przybyli ludzie, wiadomo jednak, że zamieszkuje je bóstwo Chyżwar, który ma moc spełniania życzeń tych, którzy do nich wejdą. Jednak, aby tak się stało musi zostać wybranych 7 pielgrzymów przez Kościół Ostatecznego Odkupienia, ale tylko jeden z nich ma szanse wyjść z tego cało...
Simmons poświęcił wiele czasu na dopracowanie i dopieszczenie poszczególnych opowiadań bohaterów, które są dziełem samym w sobie, a razem z opowieścią do grobowców składają się na rewelacyjną spójną całość. Książka porusza też wiele problemów cywilizacyjnych i społecznych, więc nie jest tylko jakąś tam tetralogią o wyprawach kosmicznych i odkrywaniu nowych planet, ale w ten wątek nie będę się wgłębiał, bo
nie ma sensu. Trzeba po prostu sięgnąć po tą pozycję oraz jej drugi tom i poświęcić kilka dni na lekturę.
Dodatkowe informacje
O autorze :
http://pl.wikipedia.org/wiki/Dan_Simmons
Tytuł: Hyperion
Cykl: Hyperion
Tom: 1
Tłumaczenie: Arkadiusz Nakoniecznik
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 26 listopada 2007
Liczba stron: 617
Oprawa: twarda z obwolutą
Wymiary: 150 x 225 mm
Tytuł: Upadek Hyperiona (The Fall of Hyperion)
Cykl: Hyperion
Tom: 2
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 27 czerwca 2008
Liczba stron: 656
Oprawa: twarda z obwolutą
Wymiary: 135 × 205 mm
Tytuł: Endymion
Cykl: Hyperion
Tom: 3
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 14 listopada 2008
Liczba stron: 736
Oprawa: twarda z obwolutą
Wymiary: 135 x 205 mm
Tytuł: Triumf Endymiona (The Rise of Endymion)
Cykl: Hyperion
Tom: 4
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 17 czerwca 2009
Liczba stron: 800
Oprawa: twarda z obwolutą
Wymiary: 135 x 205 mm
Fragmenty
Opowieść Kapłana
Czasem jedynie bardzo trudno dostrzegalna granica oddziela ortodoksyjny fanatyzm od herezji – powiedział ojciec Lenar Hoyt.
Tak zaczęła się opowieść kapłana. Powtarzając ją później na użytek
komlogu, konsul przekonał się, że pamięta ją jako jednolitą całość, bez
nieoczekiwanych przerw, wahań i innych niedoskonałości
charakterystycznych dla ludzkiej mowy.
Lenar Hoyt otrzymał swoje pierwsze poważne zadanie jako młody ksiądz,
urodzony, wychowany i całkiem niedawno wyświęcony na katolickiej
planecie Pacem. Zadanie to polegało na dotrzymywaniu towarzystwa
powszechnie szanowanemu jezuicie, ojcu Paulowi Duré, w drodze do jego
miejsca zesłania, którym była odległa, mało znana planeta Hyperion.
W innych czasach ojciec Paul Duré z pewnością zostałby biskupem, a kto
wie, czy nawet nie papieżem. Wysoki, szczupły, o ascetycznej budowie, z
siwymi, przerzedzonymi włosami i oczami, w których ostrym spojrzeniu
widać było jak na dłoni przebyte cierpienia, Paul Duré był wiernym
uczniem świętego Teilharda, jak również archeologiem, etnologiem i
znakomitym jezuickim teologiem. Pomimo upadku Kościoła katolickiego,
który przeistoczył się w na pół zapomnianą sektę, tolerowaną jedynie ze
względu na jej niezwykłość oraz odizolowanie od głównego nurtu życia
Hegemonii, umysły jezuitów nie straciły nic ze swojej sprawności, ojciec
Paul Duré zaś nadal żywił głębokie przekonanie, że Święty Apostolski
Kościół Katolicki w dalszym ciągu jest jedyną nadzieją ludzi na
uzyskanie nieśmiertelności.
Kiedy Lenar Hoyt był chłopcem, miał okazję widywać czasem ojca Duré
podczas jego nielicznych wizyt w przyseminaryjnej szkole oraz przy
okazji jeszcze rzadszych podróży przyszłego księdza do Nowego Watykanu.
Jezuita jawił mu się wówczas jako postać otoczona aurą boskości.
Później, kiedy Hoyt rozpoczął studia w seminarium, Duré kierował
sponsorowanymi przez Kościół pracami wykopaliskowymi na pobliskiej
planecie Armaghast. Wrócił stamtąd kilka tygodni po ceremonii
wyświęcenia Hoyta, ale jego powrót był otoczony ścisłą tajemnicą. Nikt, z
wyjątkiem dostojników z najwyższych kręgów Nowego Watykanu, nie
wiedział dokładnie, co się właściwie stało, lecz pojawiały się plotki o
ekskomunice, a nawet o przesłuchaniu przed trybunałem Świętej
Inkwizycji, który od czterech stuleci, to znaczy od zagłady Ziemi, nie
miał zbyt wiele do roboty.
Skończyło się jednak na tym, że ojciec Duré poprosił o zesłanie na
Hyperiona, planetę znaną szerzej jedynie ze względu na dziwaczny kult
Chyżwara, który tam właśnie miał swoje korzenie, ojciec Hoyt zaś został
wyznaczony jako coś w rodzaju jego eskorty. Było to niewdzięczne
zadanie, wiążące się z koniecznością wykonywania najbardziej uciążliwych
obowiązków ucznia, strażnika i szpiega, a w dodatku młody ksiądz miał
być pozbawiony nawet skromnej nagrody w postaci możliwości ujrzenia
nieznanej planety, gdyż polecono mu jedynie dopilnować, aby ojciec Duré
wylądował bezpiecznie w porcie kosmicznym na Hyperionie, a następnie
wsiąść na pokład tego samego statku i bezzwłocznie wyruszyć w drogę
powrotną. Innymi słowy, biskupi zaproponowali Hoytowi dwadzieścia
miesięcy hibernacji, kilka tygodni podróży wewnątrz układu słonecznego
Hyperiona oraz dług czasowy w wysokości ośmiu lat, co po powrocie na
Pacem postawiłoby go na straconej pozycji wobec kolegów z tego samego
roku w wyścigu po stanowiska w Nowym Watykanie i atrakcyjne placówki
misyjne.
Jednakże Lenar Hoyt, wychowany w posłuszeństwie i przyuczony do dyscypliny, przyjął zadanie bez żadnych pytań.
Ich statek, „Nadia Oleg”, był ospowatą balią pozbawioną generatorów
sztucznej grawitacji, okien, a także wszelkich urządzeń rekreacyjnych,
jeśli nie liczyć stymulatorów sprzężonych z centralnym systemem
informacyjnym, których zadanie polegało na skłonieniu jak największej
liczby pasażerów do pozostania w kojach. Po przebudzeniu z
kriogenicznego snu pasażerowie ci – głównie robotnicy i niezamożni
turyści, wśród nich zaś kilku wyznawców kultu, zdecydowanych oddać życie
Chyżwarowi – spali na tych samych posłaniach, spożywali przetworzoną w
zamkniętym obiegu żywność oraz starali się walczyć z chorobą morską i
nudą podczas dwunastodniowego, bezgrawitacyjnego ślizgu w kierunku
Hyperiona.
W ciągu tych kilkunastu dni, jakie, chcąc nie chcąc, musieli spędzić nie
rozstając się ani na chwilę, Lenar Hoyt nie zdołał dowiedzieć się zbyt
wiele od ojca Duré, a już zupełnie nic o wydarzeniach na Armaghaście,
które stały się przyczyną skazania jezuity na zesłanie. Młody kapłan
wydał swojemu komlogowi polecenie zgromadzenia wszelkich dostępnych
danych o Hyperionie i na krótko przed lądowaniem zaczął uważać się za
niemal specjalistę od tej planety.
– Natrafiłem na zapisy świadczące o tym, że na Hyperiona przybyła dość
liczna grupa katolików, ale nigdzie nie ma żadnej wzmianki o tym, żeby
utworzono tam diecezję – powiedział Hoyt pewnego wieczoru, kiedy
gawędzili, leżąc obok siebie w zerograwitacyjnych hamakach. Większość
współpasażerów przeżywała w tym czasie erotyczne przygody podłączona do
stymulatora. – Przypuszczam, ojcze, że będziesz wykonywał pracę misyjną?
– W żadnym wypadku – odparł ojciec Duré. – Poczciwi mieszkańcy Hyperiona
nigdy nie próbowali narzucać mi swoich przekonań religijnych, więc nie
widzę powodu, dla którego miałbym rewanżować im się natarczywym
nawracaniem. Chciałbym pojechać na południowy kontynent – Aquilę – a
następnie wyruszyć z Port Romance w głąb lądu, ale wcale nie jako
misjonarz, tylko jako etnolog. Mam zamiar założyć gdzieś nad Rozpadliną
stację badawczą.
– Stację badawczą? – powtórzył ze zdziwieniem ojciec Hoyt. Zamknął oczy,
pozwalając przez chwilę pracować swojemu implantowi, po czym otworzył
je i spojrzał na starszego kapłana. – Ale przecież płaskowyż Pinion jest
nie zamieszkany! Lasy ogniste sprawiają, że przez większą część roku w
ogóle nie można się tam dostać.
Ojciec Duré uśmiechnął się i skinął głową. Nie miał implantu, a jego przestarzały komlog przez całą podróż spoczywał w bagażu.
– Niezupełnie – odparł. – Nie jest też prawdą, że nikt tam nie mieszka. Zapomniałeś o Bikurach.
– Bikurowie... – Hoyt ponownie zamknął oczy. – To tylko legenda –dodał po dłuższej chwili.
– Hmmm... – mruknął jezuita. – Spróbuj wywołać hasło „Mamet Spedling”.
Lenar Hoyt posłusznie zacisnął powieki. Indeks Główny poinformował go,
że Mamet Spedling był niezbyt znanym badaczem, członkiem Instytutu
Shackletona na Renesansie; niemal półtora stulecia wcześniej przedstawił
on Instytutowi krótki raport. Opisywał w nim uciążliwą podróż w głąb
lądu z niedawno założonego Port Romance, przez bagna – obecnie
zamienione w plantacje plastowłókników – i lasy ogniste (udało mu się
przebyć je w krótkim okresie spokoju), wspinaczkę na strome zbocza
płaskowyżu Pinion, a wreszcie odnalezienie Rozpadliny i żyjącego nad nią
niewielkiego plemienia, odpowiadającego opisowi legendarnych Bikurów.
W swojej notatce Spedling postawił hipotezę, że ludzie ci są potomkami
kolonistów z zaginionego statku osiedleńczego, który trzysta lat
wcześniej uległ awarii w tym rejonie. Opisał także wszystkie klasyczne
objawy zacofania kulturowego, będącego wynikiem całkowitej izolacji,
braku dopływu świeżej puli genów oraz nadmiernego przystosowania do
warunków zewnętrznych. Swoje obserwacje podsumował krótkim, ale dosadnym
zdaniem: „Już po dwóch dniach stało się dla mnie oczywiste, że
Bikurowie są zbyt głupi, leniwi i nudni, żeby warto było poświęcać im
więcej czasu”. Ponieważ jednocześnie lasy ogniste zaczęły wykazywać
objawy powrotu do aktywności, Spedling istotnie nie poświęcił swemu
odkryciu ani minuty więcej, tylko skierował się najszybciej, jak mógł, w
drogę powrotną ku wybrzeżu. Trwająca trzy miesiące wędrówka przez
„spokojne” lasy kosztowała go utratę czterech tubylczych tragarzy,
całego sprzętu i zapisków oraz lewej ręki.
– Mój Boże... – powiedział Lenar Hoyt, leżąc w zerograwitacyjnym hamaku
na pokładzie statku „Nadia Oleg”. – Dlaczego właśnie Bikurowie?
– A dlaczego nie? – odparł łagodnie ojciec Duré. – Nie wiemy o nich zbyt wiele.
– Nie wiemy zbyt wiele o niemal całym Hyperionie! – Młody ksiądz dał się
ponieść emocjom. – A co z Grobowcami Czasu i legendarnym Chyżwarem na
północ od Gór Cugielnych na Equusie? Wszyscy o tym mówią!
– Otóż to – odparł jezuita. – Jak myślisz, Lenar, ile uczonych prac
napisano o Grobowcach i Chyżwarze? Sto? Tysiąc? Kilka tysięcy? – Duré
nabił fajkę i zapalił ją, co przy braku ciążenia wcale nie było łatwym
zadaniem. – Poza tym, nawet jeśli ten Chyżwar istnieje naprawdę, to nie
jest człowiekiem, a mnie interesują wyłącznie ludzie.
– Rzeczywiście – zgodził się Hoyt, szykując swój intelektualny arsenał
do frontalnego ataku. – Ale chyba się zgodzisz, ojcze, że zagadka
Bikurów nie należy do najbardziej fascynujących. W najlepszym razie
znajdziesz kilkudziesięciu dzikusów zamieszkujących wiecznie zadymione
tereny, tak... tak nieciekawe, że nawet niezaznaczone na tamtejszych
mapach. Po co zajmować się czymś takim, skoro Hyperion oferuje tyle
wspaniałych, ekscytujących tajemnic? Na przykład labirynty! – Hoyt aż
zarumienił się z podniecenia. – Czy wiesz, ojcze, że Hyperion jest jedną
z dziewięciu planet z labiryntami?
– Oczywiście. – Powietrzne prądy zaczęły rozciągać otaczającą starszego
kapłana, niemal dokładnie kulistą chmurę dymu. – Tyle że w całej Sieci
labiryntami zajmuje się już mnóstwo ludzi, a poza tym, przecież one
liczą sobie... ile? Pół miliona lat standardowych? Zdaje się, że prawie
trzy czwarte miliona. Ich tajemnic wystarczy jeszcze dla co najmniej
kilku pokoleń. Natomiast, jeżeli chodzi o Bikurów, to, jak myślisz, jak
długo uda im się przetrwać, zanim zostaną wchłonięci przez nowoczesne
społeczeństwo? Albo, co znacznie bardziej prawdopodobne, po prostu
starci z powierzchni planety w wyniku jakiegoś niefortunnego zbiegu
okoliczności?
Hoyt wzruszył ramionami.
– Może nawet już się to stało. Minęło sporo czasu od chwili, kiedy
dotarł do nich Spedling, a jeśli rzeczywiście wyginęli, to cały twój
wysiłek, ojcze, zda się na nic – powiedział.
– Otóż to – odparł spokojnie ojciec Duré i wypuścił kłąb dymu.
Dopiero podczas ostatniej godziny, jaką spędzili razem, w trakcie
podchodzenia do lądowania, jezuita otworzył się częściowo przed młodszym
kolegą. Hyperion wisiał przed nimi już od dłuższego czasu, oślepiająco
biały, zielony i błękitny, kiedy nagle wiekowy prom wszedł w górne
warstwy atmosfery. Za szybą pojawiły się na krótko płomienie, a potem
rozpoczął się spokojny lot ślizgowy z sześćdziesięciokilometrowej
wysokości, poprzez kolejne powłoki chmur, nad lśniącymi morzami, ku
pędzącej im na spotkanie linii terminatora.
– Wspaniałe... – szepnął ojciec Duré, chyba bardziej do siebie niż do
młodego księdza. – Po prostu wspaniałe. Właśnie w chwilach takich jak ta
rozumiem... a przynajmniej wydaje mi się, że rozumiem, na jak wielkie
poświęcenie musiał zdobyć się Syn Boży, zgadzając się zostać Synem
Człowieczym.
Hoyt spróbował podjąć rozmowę, lecz ojciec Duré spoglądał w milczeniu
przez okno, pogrążony głęboko w myślach. Dziesięć minut później
wylądowali w porcie kosmicznym w Keats. Ojca Duré wciągnął wir
formalności związanych z odprawą celną, a po kolejnych dwudziestu
minutach wielce rozczarowany Lenar Hoyt pędził już z powrotem ku
czekającemu na orbicie statkowi „Nadia Oleg”.
– Pięć tygodni później, naturalnie, według mojego czasu, wróciłem na
Pacem – wspominał ojciec Hoyt. – Straciłem osiem lat, ale nie wiedzieć
czemu wydawało mi się, że poniosłem także inne, znacznie większe straty.
Zaraz po moim powrocie zostałem poinformowany przez biskupa, że przez
cztery lata swego pobytu na Hyperionie Paul Duré nie dał znaku życia.
Nowy Watykan wydał fortunę na połączenia komunikatorowe, lecz ani władze
planety, ani konsulat w Keats nie były w stanie odnaleźć zaginionego
kapłana.
Hoyt przerwał, by napić się wody ze stojącej przed nim szklanki.
– Pamiętam te poszukiwania – powiedział konsul, korzystając ze
sposobności. – Oczywiście nie znalazłem ojca Paula Duré, ale uczyniliśmy
wszystko, co było w naszej mocy. Theo, mój zastępca, poświęcił mnóstwo
czasu i energii, by wyjaśnić tajemnicę zaginięcia księdza. Niestety, nie
natrafiliśmy na żadne ślady, jeśli nie liczyć kilku sprzecznych
doniesień z Port Romance, które w dodatku dotyczyły okresu obejmującego
kilka tygodni zaraz po jego przybyciu. Na tamtych terenach znajdują się
wyłącznie wielkie plantacje pozbawione jakiejkolwiek łączności ze
światem, przede wszystkim dlatego, że oprócz plastowłókników uprawia się
tam także narkotyki. Przypuszczam, że nie udało nam się dotrzeć do
właściwych ludzi. O ile wiem, w chwili, kiedy opuszczałem Hyperiona,
sprawa ojca Duré nie była jeszcze zamknięta.
Lenar Hoyt skinął głową.
– Wylądowałem powtórnie w Keats miesiąc po objęciu stanowiska przez
twojego następcę. Biskup nie posiadał się ze zdumienia, kiedy mu
powiedziałem, że pragnę tam wrócić. Zostałem nawet przyjęty na audiencji
przez Jego Świątobliwość. Przebywałem na Hyperionie niecałe siedem
tamtejszych miesięcy, ale tajemnicę ojca udało mi się odkryć dopiero na
krótko przed opuszczeniem planety. – Kapłan położył rękę na dwóch
sfatygowanych notatnikach. – Jeżeli mam kontynuować moją opowieść –
powiedział zmienionym głosem – będę musiał odczytać fragmenty jego
notatek.
Drzewostatek „Yggdrasill” ustawił się w taki sposób, że słońce Hyperiona
skryło się za pniem drzewa. W rezultacie platforma jadalna i otaczające
ją ściany z liści znalazły się w głębokim mroku, a niebo nad
pielgrzymami, dookoła nich i pod ich stopami wypełniły gwiazdy – tyle
tylko że zamiast kilku tysięcy, jakie widać z powierzchni większości
planet, były ich miliony. Hyperion urósł już do rozmiarów sporej kuli,
pędzącej na spotkanie statku niczym śmiertelnie groźny pocisk.
– Czytaj – powiedział Martin Silenus.
Fragmenty
Endymion
Czytasz te słowa z niewłaściwych przyczyn.
Jeżeli chcesz się dowiedzieć, jakie to uczucie kochać się z mesjaszem
– naszym mesjaszem – lepiej odłóż tę książkę, gdyż jesteś po prostu
zwykłym podglądaczem.
Jeśli jesteś zagorzałym wielbicielem
Pieśni starego poety i
kieruje Tobą niepohamowana ciekawość dalszych losów pielgrzymów, którzy
wraz z nim przybyli na Hyperiona, muszę Cię rozczarować: nie mam
pojęcia, co się stało z większością nich. Pomarli blisko trzysta lat
przed moim narodzeniem.
Jeżeli liczysz na to, że lepiej zrozumiesz przesłanie przekazane nam
przez Tę, Która Naucza, prawdopodobnie również sprawię Ci zawód. Muszę
bowiem przyznać, że o wiele bardziej interesowała mnie jako kobieta niż
jako nauczyciel czy mesjasz.
Jeśli wreszcie interesują Cię jej lub moje losy – cóż, masz w rękach
niewłaściwy dokument. Wprawdzie nie ma w nich żadnych tajemnic, ale nie
towarzyszyłem jej w ostatnich chwilach, sam zaś dopiero czekam na
śmierć, pisząc te słowa.
Jeżeli w ogóle czytasz to, co napisałem, jestem zdumiony, choć nie
pierwszy to wypadek, gdy rozwój wydarzeń mnie zdumiewa. Ostatnie kilka
lat mojego życia stanowił nieprzerwany ciąg nieprawdopodobnych sytuacji,
z których każda kolejna okazywała się cudowniejsza i bardziej
nieunikniona od poprzedniej. Spisuję wspomnienia, żeby się nimi
podzielić; może nawet nie tyle podzielić nimi – skoro dokument, jaki
wyjdzie spod mojej ręki, zapewne nigdy nie zostanie znaleziony – ile
raczej je uporządkować, tak na piśmie, jak i w głowie.
„Skąd mam wiedzieć, co myślę, dopóki nie zobaczę, co powiedziałem?”,
jak powiedział jeden z pisarzy żyjących w świecie przed hegirą. Właśnie:
muszę zobaczyć te wszystkie wydarzenia ułożone po kolei, żeby się
przekonać, co o nich myślę. Kiedy ujrzę fakty i uczucia opisane czarno
na białym, uwierzę, że rzeczywiście w nich uczestniczyłem i ich
doświadczałem.
Jeżeli czytasz z tych samych powodów, dla których ja piszę –
chciałbyś wprowadzić jakiś porządek w chaos ubiegłych lat, ująć w karby
rozsądku przypadkowe zdarzenia, które kierowały naszym życiem na
przestrzeni kilku standardowych dziesięcioleci – to kto wie, czy jednak
nie kierują Tobą właściwe motywy.
Od czego mam zacząć? Może od wyroku śmierci? Tylko czyjego – mojego
czy jej? A jeżeli mojego, to którego? Jest w czym wybierać... Niech więc
będzie ostatni z nich: zacznę od końca.
Piszę te słowa zamknięty niczym kot Schrödingera w pudełku krążącym
wysoko na orbicie wokół objętego kwarantanną Armaghastu. Moje więzienie
niezbyt przypomina pudełko: jest raczej gładką elipsoidą o wymiarach
trzy na sześć metrów. Do końca mojego życia pozostanie całym moim
światem. Jego wnętrze stanowi spartańska cela, w której umieszczono
czarną skrzynkę odpowiedzialną za przetwarzanie zużytego powietrza i
odchodów, koję, syntezator żywności, wąską ladę, pełniącą jednocześnie
funkcję stołu jadalnego i biurka do pisania, oraz umywalkę, prysznic i
muszlę klozetową, z niepojętych dla mnie powodów oddzielone od reszty
pomieszczenia plastowłókninowym przepierzeniem. Nikt mnie tu nigdy nie
odwiedzi; w takich warunkach mówienie o „prywatności” zakrawa na kiepski
żart.
Mam tu jeszcze tabliczkę i pisak. Po skończeniu strony kopiuję ją na
mikropergamin produkowany przez przetwornik odpadków. Jedyną widoczną
zmianą w moim otoczeniu jest rosnący z dnia na dzień stosik cienkich jak
folia kartek.
Nigdzie nie widać fiolki z gazem trującym, zainstalowanej w
statyczno-dynamicznej skorupie pudełka dla kota i podłączonej do filtrów
powietrza w taki sposób, że wszelkie próby rozbrojenia mechanizmu
doprowadziłyby do opróżnienia jej z cyjanku – podobnie zresztą jak próby
uszkodzenia samej skorupy. Detektor promieniowania, podłączony do niego
zegar i próbkę pierwiastka promieniotwórczego również wtopiono w
zamrożone pole energetyczne skorupy. Nie będę wiedział, kiedy losowo
działający zegar uruchomi detektor; nie zorientuję się, gdy ten sam
zegar usunie ołowiany płaszcz, przesłaniający drobinkę izotopu, podobnie
jak nie będę miał pojęcia, kiedy z próbki wystrzeli jakaś cząstka.
Z pewnością jednak zauważę, jeżeli w chwili pojawienia się cząstki
detektor będzie włączony. Przez tę sekundę czy dwie, zanim gaz mnie
zabije, powinienem poczuć w powietrzu zapach gorzkich migdałów.
Mam nadzieję, że będzie to dosłownie sekunda czy dwie.
Formalnie rzecz biorąc, zgodnie z prastarym paradoksem fizyki
kwantowej nie jestem w tej chwili ani żywy, ani martwy. Istnieję w
stanie niestabilnym, pod postacią nakładających się fal
prawdopodobieństwa, dawno temu zarezerwowanym dla kota w eksperymencie
myślowym Schrödingera. Ponieważ skorupa pudełka jest niczym innym jak
czystą, zamrożoną energią, gotową uwolnić się przy choćby najlżejszej
próbie ingerencji, nikt tu nie zajrzy, żeby sprawdzić, czy żyję.
Teoretycznie nikt nie jest bezpośrednio odpowiedzialny za moją
egzekucję; to niezmienne prawa kwantowe decydują o tym, czy przeżyję
następną mikrosekundę. Nie ma obserwatorów.
Jednakże to ja jestem obserwatorem i na ten konkretny kolaps funkcji
falowej czekam z całkiem sporym zainteresowaniem. Będzie taka krótka
chwila, gdy usłyszę syk ulatującego gazu, a cyjanek nie dotrze jeszcze
do moich płuc, serca i mózgu. Dowiem się wtedy, jak wszechświat
postanowił dalej ewoluować.
Przynajmniej jeśli chodzi o mnie samego, co, jeśli się nad tym
głębiej zastanowić, jest jedynym aspektem ewolucji wszechświata, jaki
interesuje większość ludzi.
Tymczasem jem, śpię, wydalam, oddycham i przechodzę przez codzienny
rytuał zdarzeń godnych co najwyżej zapomnienia. Cóż za ironia losu,
skoro żyję (o ile „żyję” jest tu dobrym słowem) teraz tylko po to, by
pamiętać. I pisać o tym, co pamiętam.
Niemal na pewno czytasz te słowa z niewłaściwych przyczyn, ale w
naszym życiu nie brakuje sytuacji, gdy przyczyny nie są najważniejsze.
Liczy się tylko to, że coś robimy. W końcowym rozrachunku warte
zapamiętania będą dwa niezmienne fakty: ja spisałem moje wspomnienia, a
Ty je czytasz.
Od czego zacząć? Od niej? Jest osobą, o której chcesz czytać, ja zaś
chcę ją zapamiętać ponad wszystko inne. Może jednak powinienem zacząć od
opisu wydarzeń, które zaprowadziły mnie najpierw do niej, a później
tutaj – choć po drodze odwiedziłem wiele miejsc w naszej galaktyce i
poza jej granicami.
Chyba zacznę od początku: od mojego pierwszego wyroku śmierci.
Disciple_1