sobota, 22 stycznia 2011

Miecz Prawdy - Terry Goodkind

Wstępniak

Och. Cykl Miecz Prawdy może każdego przyprawić o takie właśnie klasyczne Och. Dlaczego ?

" Och, jak to się ciągnie... ! " Właśnie dlatego... 11 tomów, średnio każdy 600 stron... zajęło mi to pół zimy 2008/2009... ale dałem radę, choć wielu poległo. Z całą pewnością Goodkind się czegoś napalił przed napisaniem tej epopei i postanowił, że każdy tom będzie rozciągał do granic możliwości, fabułę zakręci tak bardzo, że przy którymś tam tomie stwierdzimy, że to są jakieś bzdury ( te poprzednie tomy ), bo nic się nie będzie zgadzać, choć pozornie jest świetnie. Czytając cały cykl miałem wrażenie, że autor budził się rano, siadał do pisania za każdym razem z myślą przewodnią : " Wplotę dziś nowy wątek, a jak!" ... no comment. Przeopisany świat... przeopisani bohaterowie, przeopisane wydarzenia... etc. I ten bezustanny płacz. W tym cyklu ktoś ciągle płacze z reguły dlatego, że kogoś już tam nie spotka, bądź też spotkał po raz kolejny na nowo, a myślał, że już nie spotka... huh ?!




Z tych 11 tomów wywaliłbym połowę, skrócił opisy, uprościł fabułę i wówczas powstałaby jedna z najciekawszych i najlepszych serii fantasy. Ok. Ponarzekałem to i trzeba pochwalić, bo też jest za co. Po pierwsze ilość żeby napisać tyle stron na pozornie jeden temat, to trzeba mieć dużo samozaparcia, respekt, choć niestety z treścią jest już znacznie gorzej. Ups, miałem chwalić. Kilka tomów jest naprawdę świetnych, niestety reszta jest przeciętna lub byle jaka. Znowu nie chwalę... może coś nie umiem... W każdym razie mi się podobało. Hah! Nie spodziewaliście się, co? Może dlatego, że pomimo tego, że całość ciągnęła się jak flaki z olejem to ja osobiście lubię bardzo długie opowieści, a ta jest na pewno jedną z najdłuższych i dość ciekawych. Faktycznie może i trudno się połapać na końcu w fabule, a i istnieje poważne ryzyko, że przy 11 tomie ( 3 miesiące po przeczytaniu 1 ) nie będziemy pamiętać co było na początku serii... ot taki psikus autora. Jednak uważam, że warto zmierzyć się z tą pozycją literacką, bo jest czymś innym niż reszta dostępnych książek.




Przy tak wielu wątkach znajdziemy kilka bardzo ciekawych i po prostu wciągną was na tyle mocno, że będziecie chcieć brnąć dalej. Czytanie Miecza Prawdy wyglądało tak, ze kupę czasu jest nudno, aż nagle na chwilę robi się ciekawie i modlisz się, aby ta chwila trwała jak najdłużej zanim znów będzie nudno. Niestety nuda przeważa.

Ciężko też nie wspomnieć, że 11 tomów średnio po rabacie 30zł/szt ... to 330 zł. Na pewno nie warto tyle wydać na tą serię. Za taką kwotę można obkupić się w rewelacyjne serie innych autorów jak np. trzy trylogię autorki Robin Hobb lub wspomnianego ostatnio Tada Williamsa i wielu innych. 

To moja opinia o tym cyklu, można powiedzieć, że jestem po środku, ponieważ większość ludzi wyraża się bardzo pozytywnie o twórczości Goodkinda, choć moim zdaniem, wiele z nich jest po prostu zawyżonych, nie przemyślanych, etc. Jest też grono ludzi, którzy nie dzierżą Miecza Prawdy, ale to też zbyt skrajne stanowisko. Myślę, że jest to cykl na solidną czwórkę, choć trzeba być bardzo wytrwałym, aby go ukończyć.


Recenzja

Ok. A o czym w ogóle jest ten cykl Miecz Prawdy? W tym wypadku to cholernie skomplikowane pytanie, więc jedynie w skrócie, bo to po prostu nie ma sensu. Autor skupia się na przygodach dwóch najważniejszych bohaterów Richarda Rahla ( Cyphera ) oraz Kahlan Amnell... a także czarodzieja zwanego potocznie Zedem. Żyją sobie spokojnie, każde ma swoje miejsce w świecie, aż tu nagle... i tak 11 tomów ;)











Powstał też serial tak btw, ale nie jest godny polecenia dla kogoś kto spodziewa się, że będzie fabularnie podobny do książki. Natomiast jeśli chcemy pooglądać jako takie fantasy z przymrużeniem oka, śmiało!


Dodatkowe informacje

O autorze: http://pl.wikipedia.org/wiki/Terry_Goodkind


  • 1994 Pierwsze prawo magii (Wizard's First Rule) – w 1998 r. w Polsce
  • 1995 Kamień Łez (Stone of Tears) – w 2000 r. w Polsce
  • 1996 Bractwo czystej krwi (Blood of the Fold) – w 2000 r. w Polsce
  • 1997 Świątynia wichrów (Temple of the Winds) – w 2000 r. w Polsce
  • 1998 Dusza ognia (Soul of the Fire) – w 2000 r. w Polsce
  • 2000 Nadzieja pokonanych (Faith of the Fallen) - w 2001 r. w Polsce
  • 2001 Filary świata (The Pillars of Creation) – w 2002 r. w Polsce
  • 2003 Bezbronne imperium (Naked Empire) – w 2004 r. w Polsce
  • 2005 Pożoga (Chainfire Trilogy, Part 1: Chainfire) – w 2005 r. w Polsce
  • 2006 Fantom (Chainfire Trilogy, Part 2: Phantom) – w 2007 r. w Polsce
  • 2007 Spowiedniczka (Chainfire Trilogy, Part 3: Confessor) – w 2008 r. w Polsce

Fragmenty

7 tom - Filary świata

Jennsen Daggett, przeszukując kieszenie zabitego, natknęła się na coś, czego w ogóle nie spodziewała się znaleźć. Zaskoczona, przysiadła na piętach. Zimny wiatr rozwiewał jej włosy, a ona wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w słowa napisane na małej kartce wyraźnymi, drukowanymi literami. Kartkę starannie i równo złożono na pół. Zamrugała, niemal oczekując, że słowa znikną niczym jakieś ponure przywidzenie. Jednak trwały nadal, aż za bardzo realne

Wiedziała, że to głupie, lecz mimo to miała wrażenie, jakby nieżywy żołnierz ją obserwował, patrzył, jak zareaguje. Niczego po sobie nie pokazała; zerknęła na jego oczy. Były bez wyrazu, szkliste. Słyszała, jak ludzie mówili, że umarli wyglądają, jakby tylko spali. Ale on nie. Jego oczy były martwe. Zbielałe wargi miał zaciśnięte, twarz woskową. Na krzepkim karku widać było sinawą plamę.

Jasne, że jej nie obserwował. Już się w ogóle niczemu nie przyglądał. Ale głowę miał odwróconą na bok, ku niej, i mogło się wydawać, że na nią patrzy. Potrafiła to sobie wyobrazić.

Za nią, na skalistym wzgórzu, nagie gałęzie uderzały o siebie na wietrze, stukały niczym kości. Papier w jej trzęsących się palcach szeleścił im do wtóru. Serce Jennsen, już i tak szybko bijące, zaczęło się tłuc jeszcze bardziej.

Jennsen chełpiła się swoim zrównoważeniem. Wiedziała, że pozwala się ponieść wyobraźni. Jednak nigdy przedtem nie widziała zmarłego, kogoś tak niesamowicie nieruchomego. Okropnie było patrzeć na kogoś, kto nie oddycha. Przełknęła ślinę, starając się zapanować nad oddechem, a może i nerwami

Może i był martwy, ale Jennsen się nie podobało, że na nią patrzy; wstała, uniosła rąbek długiej spódnicy i obeszła zwłoki. Starannie złożyła karteczkę po liniach zagięcia i wsunęła do kieszeni. Potem się o to zatroszczy. Wiedziała, jak jej matka zareaguje na dwa słowa na karteczce.
Przykucnęła z drugiej strony żołnierza, zdecydowana dokończyć przeszukiwanie. Twarz miał odwróconą i sprawiał wrażenie, jakby patrzył na szlak, z którego spadł, zastanawiając się, co się stało i jak się znalazł na dnie urwistego skalistego wąwozu, ze skręconym karkiem.

Jego peleryna nie miała kieszeni. U pasa tkwiły dwie sakiewki. W jednej były oliwa, osełki i pasek do ostrzenia brzytwy. Druga była wypchana suszonym mięsem. Na żadnej nie było nazwiska.

Gdyby wiedział to, co ona, wybrałby dłuższą drogę, u stóp urwiska, zamiast iść górnym szlakiem, o tej porze roku zdradzieckim ze względu na łaty ciemnego lodu. Nawet jeżeli nie chciał się cofać, żeby zejść do wąwozu, lepiej zrobiłby, idąc lasami, chociaż gąszcz jeżyn utrudniał przedzieranie się przez chaszcze i zwalone drzewa.

No, ale było już po wszystkim. Gdyby się dowiedziała, kto to, może by się jej udało odszukać jego rodzinę albo kogoś, kto go znał. Pewnie chcieliby się dowiedzieć. Uczepiła się tego pretekstu.

Jennsen, niemal wbrew własnej woli, zaczęła się znów zastanawiać, co też on tutaj robił. Bała się, że poskładana kartka papieru wyjawiła jej to aż nadto wyraźnie. No, ale przecież mógł mieć inny powód.
Gdybyż tylko mogła go odkryć.

Jeśli chciała zajrzeć do drugiej kieszeni, musiała nieco przesunąć ramię martwego żołnierza.

– Wybaczcie mi, drogie duchy – wyszeptała, chwytając rękę trupa.

Z trudem przesunęła sztywne ramię. Z obrzydzeniem zmarszczyła nos. Był tak zimny jak ziemia, na której leżał, jak krople deszczu z rzadka spadające z nieba zasnutego sinymi chmurami. O tej porze roku taki zimny, zachodni wiatr prawie zawsze gnał przed sobą śnieg. Teraz zaś, co niezwykłe, co rusz pojawiały się mgła i mżawka, więc szlak był miejscami oblodzony i tam, na górze, jeszcze bardziej śliski. Martwy żołnierz był na to dowodem.

Jennsen miała świadomość, że jeżeli zostanie tu dłużej, złapie ją nadciągający zimowy deszcz. Dobrze wiedziała, że ludzie wystawieni na taką niepogodę ryzykują życie. Na szczęście nie miała zbyt daleko do domu. Ale jeśli wkrótce nie wróci, matka, zaniepokojona, co ją tak długo zatrzymało, pewnie pójdzie jej szukać. Nie chciała, żeby i ona zmokła

Matka na pewno czeka na ryby, które Jennsen odczepiła z haczyków umocowanych na sznurkach, które wpuszczały w przeręble wyrąbane w pokrywającym jezioro lodzie. Choć raz połów był dobry. Martwe ryby leżały obok nieżywego żołnierza, tam gdzie je rzuciła, kiedy go znalazła. Nie było go tu wcześniej, bo wtedy by go zauważyła w drodze nad jezioro.

Jennsen głęboko zaczerpnęła powietrza, wzięła się w garść i wróciła do przeszukiwania kieszeni. Wyobrażała sobie, że jakaś kobieta pewno myśli o swoim wielkim, przystojnym żołnierzu, martwi się, czy jest bezpieczny, czy mu ciepło i sucho.

Cóż, jest wprost przeciwnie.

Gdyby to ona spadła i skręciła kark, chciałaby, żeby ktoś zawiadomił o tym matkę. Zatem matka na pewno zrozumie, jeżeli strawi jeszcze trochę czasu, próbując ustalić, kim był. Jennsen przemyślała to ponownie. Matka pewnie by to zrozumiała, ale i tak wolałaby, żeby Jennsen nie kręciła się w pobliżu któregoś z tych żołnierzy. Jednak ten był martwy. I teraz już nie mógł nikogo skrzywdzić, a zwłaszcza jej i matki.


A matka z pewnością jeszcze bardziej się zaniepokoi, gdy Jennsen pokaże jej kartkę.

Dziewczyna zdawała sobie sprawę, że do przeszukiwania kieszeni trupa popycha ją nadzieja, że znajdzie jakieś inne wyjaśnienie. Desperacko pragnęła, żeby to było coś innego. I to pragnienie trzymało ją przy zwłokach, choć wolałaby pobiec do domu.

Jeśli nie znajdzie niczego, co by tłumaczyło jego obecność, to najlepiej będzie dobrze go ukryć i mieć nadzieję, że nikt go nie znajdzie. Choćby miała zostać na deszczu, to musi go zakopać najszybciej jak zdoła. Nie wolno zwlekać. I nikt się nigdy nie dowie, gdzie się podział.

Zmusiła się, żeby wsunąć rękę do kieszeni spodni, do samego dna. Udo miał sztywne. Pospiesznie zgarnęła palcami zawartość. Wyciągnęła dłoń, z trudem chwytając powietrze. Pochyliła się, żeby lepiej widzieć w gęstniejącym mroku, i otworzyła pięść.

Krzemień, kościane guziki, mały kłębek sznurka, złożona chusteczka. Odsunęła palcem sznurek i chusteczkę, odsłaniając sporą kupkę monet – srebrnych i złotych. Cicho gwizdnęła na widok takiego bogactwa. Nie sądziła, że żołnierze są bogaci, a ten tu miał pięć złotych marek i sporo srebrnych. Cała fortuna. Pensy – nie miedziane, lecz srebrne – wydawały się przy tym bez wartości, choć już one same stanowiły pewno większą sumę niż ta, którą Jennsen wydała w ciągu dwudziestu lat życia.

Uświadomiła sobie, że pierwszy raz w życiu trzyma w garści złote i srebrne marki. Pomyślała, że to pewnie z grabieży.

Nie znalazła żadnego drobiazgu od kobiety – choć miała nadzieję, że znajdzie, bo to by złagodziło jej niepokój co do niego.

Niestety, żaden z przedmiotów nie zdradził, kim mógł być. Znów zmarszczyła nos i włożyła wszystko na miejsce. Trochę srebrnych pensów wypadło jej z dłoni. Pozbierała je z wilgotnej, zmarzniętej ziemi i znów zmusiła się, żeby wsunąć dłoń do jego kieszeni i odłożyć je na miejsce.
Może zdradziłaby coś zawartość plecaka, ale leżał na nim, Jenn-sen zaś wcale nie była przekonana, czy chce zajrzeć do środka, bo pewnie miał tam tylko żywność. To, co uważał za cenne, na pewno nosił w kieszeniach.
Jak tę kartkę.

Wszystkie potrzebne dowody miała przed oczami. Pod ciemną peleryną i tuniką miał twardy skórzany pancerz. U biodra nosił prosty, ale bardzo ostry, żołnierski miecz w pokiereszowanej czarnej skórzanej pochwie. Miecz był złamany w połowie – na pewno pękł, kiedy żołnierz staczał się ze szlaku.

Przyjrzała się uważniej nożowi, który miał u pasa. Jej uwagę przyciągnęła rękojeść połyskująca w mroku. To na ten widok zamarła i trwała tak, dopóki się nie zorientowała, że właściciel noża nie żyje. Była przekonana, że żaden zwykły żołnierz nie miałby takiego wspaniałego noża. O wiele droższego niż wszystkie, jakie w życiu widziała.

Na srebrnej rękojeści widniało ozdobne "R". Ale i tak był piękny.
Matka od małego uczyła ją posługiwania się nożem. Och, żeby też matka mogła mieć tak wspaniały nóż!

Jennsen.

Podskoczyła, usłyszawszy ten szept. Nie teraz. Drogie duchy, nie teraz. Nie tutaj.

Jennsen.

Nie była osobą skłonną do nienawiści, lecz nienawidziła głosu, który czasem słyszała.

Zignorowała go teraz, jak zwykle, zmusiła palce do ruchu, starała się dowiedzieć czegoś jeszcze o zmarłym. Dotknęła skórzanych rzemieni, ale nie znalazła żadnych ukrytych schowków. Tunika nie miała kieszeni.

Jennsen, głos znów się odezwał.

Zgrzytnęła zębami.

– Daj mi spokój – powiedziała cicho.

Jennsen.

Tym razem brzmiało to inaczej. Jakby głos nie był – tak jak zwykle – w jej głowie.

– Daj mi spokój – burknęła.

Poddaj się, zamruczał umarlak. Wyrzeknij się.

Podniosła wzrok: patrzyły na nią oczy martwego żołnierza.

Pierwsza fala zimnego, niesionego wiatrem deszczu była jak lodowate palce duchów gładzące twarz Jennsen.

Jej serce zabiło jeszcze szybciej. Wstrzymała oddech. Szeroko rozwartymi oczami wpatrywała się w twarz martwego żołnierza i cofała się po żwirze.

Głupia jest. Wiedziała, że jest głupia. Żołnierz nie żył. Nie patrzył na nią. Nie mógł. Oczy miał nieruchome, martwe jak jej nanizane na sznurek ryby – na nic nie patrzyły. On też. Ale jest głupia. Tylko tak się wydaje, że na nią patrzy.

Ale jeśli oczy trupa na nic nie patrzyły, to wolałaby, żeby nie były zwrócone w jej stronę.

Jennsen.

Ponad stromym granitowym występem chwiały się na wietrze sosny, bezlistne klony i dęby kołysały nagimi konarami, lecz Jenn-sen nie odrywała wzroku od martwego wojownika i nasłuchiwała głosu. Wargi żołnierza były nieruchome. Wiedziała, że takie będą. Głos był w jej głowie.
Twarz nadal miał zwróconą ku szlakowi, z którego spadł. Sądziła, że martwe oczy też patrzą w tamtą stronę, lecz teraz wydawały się skierowane bardziej ku niej.

Jennsen zacisnęła palce na rękojeści noża.

Jennsen.

– Daj mi spokój. Nie wyrzeknę się.

Nigdy nie wiedziała, jakiego to wyrzeczenia domaga się od niej głos. Nigdy tego nie powiedział, chociaż towarzyszył jej niemal całe życie. Pocieszała się tą niejasnością.

Głos znów powrócił, jakby w odpowiedzi na jej myśli.

Wyrzeknij się swego ciała, Jennsen.

Nie mogła oddychać.

Wyrzeknij się swojej woli.

Przełknęła ślinę, przerażona. Nigdy tego nie powiedział: nigdy nie mówił niczego, co by rozumiała.

Czasami ledwo go słyszała – jakby był zbyt daleko, żeby mogła zrozumieć, co mówi. Czasem wydawało jej się, że słyszy słowa, lecz były w jakimś dziwnym języku.

Często go słyszała, zasypiając: wołał do niej tym odległym, głuchym szeptem. Wiedziała, że mówi do niej i inne słowa, lecz pojmowała tylko swoje imię i ów przerażająco kuszący rozkaz poddania się, wyrzeczenia. To słowo zawsze miało więcej mocy niż inne. Zawsze je słyszała, nawet jeżeli nie docierały do niej inne.

Matka mówiła, że głos należy do człowieka, który chce śmierci Jennsen, prawie od dnia jej narodzin. Matka mówiła, że chce ją dręczyć.

– W porządku, Jenn – powtarzała często. – Jestem przy tobie. Jego głos nie wyrządzi ci krzywdy.

Jennsen, nie chcąc martwić matki, rzadko mówiła jej o głosie.

Ale jeśli nawet głos nie mógł jej zrobić nic złego, to jego właściciel tak, gdyby ją znalazł. Dziewczyna rozpaczliwie tęskniła za niosącymi ukojenie objęciami matki. Pewnego dnia zjawi się po nią. Obie o tym wiedziały. A na razie przysyłał swój głos. Tak przynajmniej myślała matka.

I chociaż takie wyjaśnienie ją przerażało, Jennsen wolała je od uważania się za wariatkę. Nic by jej nie zostało, gdyby straciła rozum.

– Co tu się stało?!

Okrzyk przerażenia uwiązł jej w gardle i obróciła się, dobywając noża. Przysiadła na rozstawionych nogach, mocno zaciskając rękojeść w dłoni.

To nie był głos pozbawiony ciała. Jakiś mężczyzna szedł ku niej wąwozem. Szum wiatru, martwy żołnierz i głos w jej głowie sprawiły, że wcześniej go nie usłyszała.

Był tak wielki i dotarł tak blisko, że wiedziała, iż nie zdoła przed nim uciec.


Disciple_1

wtorek, 18 stycznia 2011

Koniasz - Miroslav Zamboch

Wstępniak

Jeśli kiedyś zastanawialiście się czy nasi południowi sąsiedzi piszą ciekawie to polecam wam wziąć do ręki którąś z książek Mirka Zambocha. Ten czeski pisarz przez ostatnie lata napisał wiele ciekawych powieści m.in. rewelacyjny cykl o Koniaszu. To swojsko brzmiące imię bynajmniej średnio pasuje do zabijaki jakim jest nasz główny bohater, lecz z czasem przymróżymy oko na jego wyczyny i zapałamy doń sympatią. Jeśli chodzi o styl pisarski autora to jest on przede wszystkim bardzo płynny i lekki. To głównie dzięki temu czyta się jego książki z tak dużą przyjemnością i niestety w tak krótkim czasie, bo działają jak przysłowiowy magnez. Świat w jego powieściach jest spójny, sensowny i wydaje się bardzo realny, więc łatwo zatapiamy się już po kilku stronach w liczne przygody Koniasza. Polecam na oderwanie się od cięższych pozycji literackich !


Recenzja

Cykl o Koniaszu składa się obecnie z 6 książek ( 3 części ) :

- Na ostrzu noża I i II
- Krawędź Żelaza I i II
- Koniasz Wilk Samotnik I i II










Koniasz w dużym skrócie jest najemnikiem pełną gębą. Potrafiący władać każdą bronią, doskonały tropiciel i strateg. Jednak nie jest żadnym tam awanturnikiem, ani okrutną osobą. Co prawda mordę ma poharataną nieprzeciętnie co czyni jego oblicze dość pochmurnym, ale prawie zawsze kieruje się honorem. Nie zdradza mocodawców, nie dokonuje kradzieży, a wręcz wypełnia każde zadanie z niebywałą starannością. I tak sobie żyje ten nasz pan Koniasz, pomnaża swój majątek, podróżuje po świecie, rozwija sieć kontaktów, ucieka przed polującymi na niego zabójcami, żółnierzami konwentu jak i samym władcą czyli cesarzem.

Można by pokusić się o opisanie poszczególnej książki, ponieważ każda z nich zawiera pojedyncze przygody, a razem tworzą ciekawą i spójną całość, ale nie sądzę, aby miało to większy sens. W każdej z nich Koniasz przeżywa solidną dawkę akcji, okraszony rozbudowanymi przerywnikami, które elegancko i miło dopełniają książkę. W ten prosty sposób, lekturę pochłoniemy zanim zorientujemy się, że mijamy tą którąś setną stronę, będącą ostatnią. Ciekawym dodatkiem są liczne obrazki/szkice zamieszczane w książce. Niestety nie wszystkie na wysokim poziomie artystycznym, choć specjalnie dla Was wybrałem jeden...




Nie wątpliwie książki Zambocha są warte uwagi, nie tylko ten jeden cykl, ale i pozostałe. Jeśli tylko dostanę w swoje ręce np. Strażnika od razu pospieszę z recenzją.


Dodatkowe informacje

O autorze: http://pl.wikipedia.org/wiki/Miroslav_%C5%BDamboch


Tytuł : Na ostrzu noża I
Autor: Miroslav Žamboch
Ilustrator: Dominik Broniek
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Miejsce wydania: Lublin
Wydanie polskie: 1/2007
Seria wydawnicza: Obca Krew
Liczba stron: 384
Format: 125x195 mm
Oprawa: miękka
Wydanie: I

Tytuł : Na ostrzu noża II
Autor: Miroslav Žamboch
Ilustrator: Dominik Broniek
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Miejsce wydania: Lublin
Wydanie polskie: 4/2007
Seria wydawnicza: Obca Krew
Liczba stron: 376
Format: 125 x 195 mm
Oprawa: miękka
Wydanie: I

Tytuł : Krawędź Żelaza I
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Miejsce wydania: Lublin
Wydanie polskie: 11/2007
Liczba stron: 416
Format: 125x195 mm
Oprawa: miękka
Wydanie: I

Tytuł : Krawędź Żelaza I
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Miejsce wydania: Lublin
Wydanie polskie: 1/2008
Seria wydawnicza: Bestsellery polskiej fantastyki
Liczba stron: 424
Format: 125x195 mm
Oprawa: miękka
Wydanie: I

Tytuł : Koniasz Wilk Samotnik I
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Miejsce wydania: Warszawa
Wydanie polskie: 10/2010
Tytuł oryginalny: Koniáš vlk samotář, t.1
Seria wydawnicza: Obca Krew
Liczba stron: 408
Format: 125x195 mm
Oprawa: miękka
Wydanie: I

Tytuł : Koniasz Wilk Samotnik II
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Tytuł oryginału: Koniáš vlk samotář
Tłumaczenie: Andrzej Kossakowski
Seria: Obca Krew
Data wydania: 19 Listopad 2010
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 392


Fragmenty

Rezka niespokojnie przyglądała się koszykowi z sześcioma zakurzonymi jeszcze butelkami wina, które Koniasz wybrał na uroczysty toast. Staranność, z jaką podchodził nawet do tak nieistotnych drobiazgów, zdenerwowała ją. Przyszło jej do głowy, że naprawdę wdała się w interes, z którego może nie wyjść cało. We wspomnieniach wróciła do chwili, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Kowalskiego. Prawdopodobnie to wszystko zaczęło się już wtedy. Wystarczyło, że odrzuciłaby jego propozycję i nigdy nie znalazłaby się w takiej sytuacji. A także nigdy nie uciekłaby ze Złotej Magnolii, przypomniała sobie. Może wystarczyłoby, żeby wtedy Kowalski nie spił się do nieprzytomności, a ona się z nim przespała. Pewnie już nigdy by go nie zobaczyła, ponieważ - wykorzystała swoją intuicję - wstydziłby się jej. Konkluzja, do której Rezkę doprowadziła znajomość mężczyzn, rozbawiła dziewczynę. Wydawało jej się to niewiarygodne, ale wiedziała, że to prawda. Uspokojona powróciła do rzeczywistości. Złapała pierwszą butelkę, żeby ją wytrzeć i włożyć do naczynia chłodzącego z lodem, ale zamiast tego zamarła w połowie ruchu. Wpadła na pewien pomysł. Wyciągnęła jeszcze dwie butelki i z wysokości upuściła na ziemię. Trzask rozbitego szkła ściągnął do przygotowalni pomoc kuchenną.
- W porządku, posprzątam to sama. - Rezka odgoniła ją gestem.
Zgarnęła odłamki na szufelkę i postawiła w kącie tak, żeby każdy zauważył. Pozostałe trzy butelki wyglądały w naczyniu chłodzącym samotnie. To było dokładnie to, czego potrzebowała.
Przed siódmą zapłaciła wynajętej służbie, w domu zostawiła tylko dwie kelnerki. Dla pewności posłała je do kuchni. Po raz ostatni sprawdziła zaaranżowane pomieszczenia, czystość kieliszków, jedzenie. Wszystko było w najlepszym porządku. Nawet pedantyczny Keleman nie znalazłby żadnej wady. Już ktoś walił do drzwi. Posłała starego sługę, żeby otworzył, a sama stanęła za zasłoną, aby widzieć, kto przychodzi. Pierwszy przybył hrabia Mardadetti. Tylko że nie towarzyszył mu jeden ochroniarz, lecz dwóch. Rezka przełknęła ślinę, żeby pozbyć się guli strachu w gardle, wygładziła spódnicę i szybko udała się na swoje miejsce. Służący zaprowadził gościa do salonu. Hrabia przywitał Rezkę, jakby rzeczywiście była panią domu. Zawsze tak robił, nawet jeśli w późniejszych godzinach wieczoru niektóre jego propozycje były mocno perwersyjne.
Klevi i Giusepe przyszli razem i towarzyszył im tylko jeden zabijaka. Rezce ulżyło. Starała się, żeby goście dobrze się bawili, a ich puchary nigdy nie były puste, i udawało się jej to. Zdawała sobie jednak sprawę, że za chwilę znów spytają o Kelemana i tym razem nie wystarczy jakaś błaha wymówka. Nevym przyszedł ostatni. Rezka nie miała pojęcia, jak dostał się do środka, ponieważ nie pukał. Za nim na korytarzu ujrzała czterech ludzi z ochrony.
- Gdzie jest? - warknął Nevym zamiast powitania.
Rezka zrozumiała, że hrabia musiał słyszeć o czymś nieprzyjemnym.
- Kto? - zapytała i bezradnie wydęła wargi.
Nevym szybko się do niej zbliżył, bez ostrzeżenia wymierzył podwójny policzek, aż ją zmiotło z fotela. Rezka poczuła na ustach żelazisty smak krwi. Nie zaczyna się dobrze, przyszło jej do głowy.
- Nie rób z siebie idiotki, dziwko! Dobrze wiesz, o kogo pytam. Gdzie jest Keleman?
Gorączkowo się zastanawiała. Jeśli się podniesie, Nevym ponownie ją uderzy i znów Rezka upadnie. Jeśli będzie wciąż siedzieć, może ją zakopać na śmierć bezpośrednio na podłodze. Pozostali, co prawda, wydawali się być zdziwieni i zdegustowani, ale wiedziała, że nie ruszyliby nawet palcem, żeby jej pomóc. Ostrożnie wstała.
- Gdzie jest?! Mów!
Uchyliła się od policzka, opuszczając głowę, lecz ciosu pięścią w brzuch się nie spodziewała. Upadła na kolana, próbując złapać oddech.
- Mów albo to z ciebie wybiję!
Nevym z wściekłości zaciskał dłonie w pięści. Pozostali goście przyglądali się ze swoich wygodnych foteli z umiarkowanym zdziwieniem. Mardadettiemu, który wypił najwięcej, oczywiście się to podobało. Wszyscy zasługujecie, żeby zdechnąć, pomyślała Rezka z nienawiścią.
- To nie będzie się mu podobać. Nie lubi, kiedy bije mnie ktoś inny - wysepleniła specjalnie tak, żeby wyglądało, iż nie ma zęba.
Nevym przerwał. Wszyscy wiedzieli, że Keleman w pewien sposób jest do dziewczyny przywiązany. Nawet jeśli czasem dla zabawy ją poniżał przed gośćmi, to nigdy jej nie pożyczał.
- Słyszałem, że Kelemanowi coś nie wyszło i muszę z nim porozmawiać. Nigdzie nie mogłem go zastać, dopiero teraz, kiedy nas wszystkich zaprosił do siebie - kontynuował Nevym trochę spokojniej. - Dlaczego go tu nie ma?
Rezka wyczuła, że teraz przyszedł ten moment, że miała szansę zyskać trochę czasu. Koniasz, spiesz się, inaczej mnie zatłucze, modliła się w myślach.
- Powiedział mi, że ma to być uroczysty wieczór dla uczczenia zakończonego sukcesem przedsięwzięcia. Podobno coś bardzo wyjątkowego. Kelner rozbił trzy butelki wina i Keleman poszedł po nowe. - Przybrała skrzywdzony i gapowaty wyraz twarzy.
- Nie kłam! Ma pełną piwnicę, trzy butelki nie mogą wszystkiego zdezorganizować!
- Jaka to była marka? - Do rozmowy z zainteresowaniem wmieszał się Klevi.
Rezka wiedziała, że ten człowiek podziela namiętność Kelemana do dobrych win.
- Nie wiem, nie znam się na tym, może pan popatrzeć w przygotowalni - jęknęła.
Poszli za Rezką wszyscy. Nevym tuż za nią, jakby się bał, że spróbuje mu uciec. Klevi zajrzał do naczynia chłodzącego i cmoknął z uznaniem.
- Chablis ze zbiorów sprzed dwunastu lat. To był wyśmienity rok. Kelnera należałoby wybatożyć. Jeśli Keleman zdoła jeszcze teraz zdobyć kolejne trzy butelki, ma o wiele lepsze kontakty niż myślałem. Wróćmy do salonu, panowie. Dzisiejszego wieczoru nasze podniebienia powinny dostać coś delikatnego. Takie wino na to zasługuje. Co też nasza droga gospodyni może nam zaproponować?
Zaoferował Rezce ramię i z kurtuazją wyprowadził z pomieszczenia. Rezka wiedziała, że ten człowiek nie rzuca słów o batożeniu na wiatr. Kiedyś handlował niewolnikami, i sam Keleman twierdził, że osobiście zakatował kilku ludzi. Koniasz, na miłość boską, przyjdź już! - życzyła sobie w duchu.
Cichy chrobot usłyszała tylko ona, na dźwięk metalu szurającego o kamień zwrócili uwagę jedynie niektórzy, lecz przekleństwo strażnika usłyszeli już wszyscy. Potem stało się wiele rzeczy naraz. Starała się uciec chyłkiem po schodach na górne piętro, ale Nevym był szybszy i chwycił ją za ramię.
- Ty tu zostaniesz!
- Kusza, rzuć mi tę kuszę! - krzyknął do niego Mardadetti. Mężczyzna posłuchał.
- To zasadzka! Znikamy stąd! Tylnym wyjściem! - rozkazał Nevym.
Jednocześnie z przygotowalni wbiegło do środka dwóch kolejnych ochroniarzy, jeden z krwawą szramą na twarzy.
- Uciekł na piętro! - wrzasnął.
- Kto to, do cholery, jest? - chrypiał Giusepe, ale Nevym już popychał przed sobą Rezkę na zewnątrz salonu. Dziewczyna kątem oka ujrzała ruch za sobą i odwróciła się. Nevym też to zauważył.
- Tam! - syknął.
Koniasz skoczył z półpiętra aż na dół i wylądował w głębokim przysiadzie, w prawej ręce trzymał miecz, drugą miał pustą, żołnierz przy drzwiach do przygotowalni przewrócił się z nożem w gardle.
- Zdejmijcie go! Jest sam! - ktoś krzyknął.
Rezka spróbowała wyrwać się z uścisku Nevyma, lecz ten trzymał ją przed sobą jak tarczę. Klevi wyciągał swój ozdobny mieczyk i zanim sobie uświadomił, jaką głupotę popełniał, upadł na ziemię ze szramą przez pierś. Koniasz w obrocie chciał się opędzić od Mardadettiego, ale stary hrabia wykręcił się półprzysiadem, jego kusza szczęknęła, miecz Koniasza zabrzęczał na podłodze, prawą rękę miał przestrzeloną w ramieniu, strzała została w ranie.
- Nie ma broni! Skończcie z nim! - wydzierał się Nevym. Dwaj strażnicy z mieczami utorowali sobie drogę przez ogólne zamieszanie. Koniasz cofnął się do ściany, miał puste ręce. Rezka z desperacją szukała czegoś, czym mogłaby mu pomóc. Na podręcznym stoliku obok niej stał tylko antyczny wazon z różowej porcelany. Hrabia Mardadetti założył do kuszy rezerwową strzałę z kolby. Ochroniarze byli zaledwie trzy kroki od Koniasza. Ten, zamiast uciec przez drzwi, przemknął się koło Giusepe, lewym sierpowym w brodę rzucił go prześladowcom pod nogi i ze ściany za sobą zdjął dwie kusze. Kiedy się poruszył, ze zranionego ramienia trysnął mu krótki strumień czerwonej krwi. Wystrzelił z biodra z obu broni naraz, strażnicy skończyli na podłodze ze strzałami w brzuchu. Mardadetti podniósł kuszę i starannie wymierzył, Rezka chwyciła wazon i z całej siły cisnęła nim w hrabiego. Giusepe ze sztyletem w ręku rzucił się na Koniasza. Porcelana roztrzaskała się o łysą potylicę hrabiego, brzęknęła kusza, Giusepe krzyknął, Rezka skoczyła do przodu i rozpłaszczyła się na podłodze.
Zapanowała cisza. Dziewczyna ostrożnie podniosła głowę i rozejrzała się. W pomieszczeniu oprócz niej przy życiu zostały tylko dwie osoby - Koniasz i Nevym. Obaj mężczyźni uważnie się sobie przyglądali, ona leżała między nimi. Nie odważyła się nawet drgnąć.
Nevym obserwował przeciwnika i szacował swoje szanse. Zabijaka był oczywiście zraniony w paru miejscach, w lewym ramieniu miał wciąż wbitą strzałę, materiał spodni na prawym udzie przesiąkał krwią. Wyglądało jednak, że tych ran nawet nie zauważał. Nevym nie był żołnierzem, był intrygant, dworzaninem i szpiegiem. Doświadczenie go nauczyło, że więcej niż siłą da się zyskać przebiegłymi pertraktacjami, podstępem, czasem też sprytnymi kompromisami.
- Zawrzemy transakcję? - zaproponował pytająco.
Oczy mężczyzny pozostały obojętne, utkwione w wyimaginowany punkt gdzieś na piersi Nevyma. Mimo to odpowiedział:
- Może. Co proponujesz?
Nevym przestąpił z nogi na nogę, w lewej ręce trzymał sztylet. Wydawało mu się, że rękojeść pali go w dłoń. Klevi z prawej strony poranionego Koniasza lekko się poruszył. Nevym wstrzymał oddech i zaczął grać na zwłokę. Miał nadzieję, że ten kupiecki baran nie będzie kolaborował i spróbuje dostać zabijakę od tyłu. Ta mała dziwka na szczęście nic nie zauważyła.
- Cokolwiek będziesz chciał, a ja będę w stanie ci to dać.
- Chcę wiedzieć, dla kogo pracowaliście, kto wynajął Duna, kto ma na sumieniu sprawę z wąglikiem.
Nevym zmrużył oczy. Może plan Kelemana w końcu wypalił? - pomyślał. Może sytuacja nie była taka zła, jak się obawiał? Teraz musiał tylko pozbyć się tego chudego zabijaki i wszystko będzie jak dawniej. Może nawet lepiej. Klevi podniósł głowę, wydawało się, że nasłuchuje. Rusz się, weź się w garść, ty kupiecki tchórzu, zachęcał go w duchu Nevym. Wystarczy jeden cios w plecy, facet już goni resztkami sił.
- Kiedy to zdradzę, pozwolisz mi iść? - zapytał Nevym.
Koniasz skinął.
- Pracujemy dla cesarza. My wszyscy, którzy tutaj byliśmy. - Nevym rozejrzał się dokoła. - Oprócz Kelemana. On pracuje sam, ale czasem bierze od nas zamówienia. Te najbrudniejsze. Dostaliśmy rozkaz, żeby zniszczyć karawanę Masnera za każdą cenę, jednak jakoś nam się nie udawało. Przypuszczam, że za naszymi niepowodzeniami stoisz ty.
Nevym zamilknął w krasomówczej pauzie, ale Koniasz nie reagował. Klevi pomału przyciągał ręce do tułowia, żeby jak najszybciej się podnieść.
Nevym ucieszył się w duchu. Wyglądało na to, że się uda.
- Kontynuuj - zachęcił go Koniasz.
Nevym skinął głową.
- Keleman brał prace ze wszystkich stron i ktoś mu zaproponował piękną paczuszkę za zyskanie dowództwa nad karawaną. Tylko że w tym czasie zainkasował już zaliczkę od cesarza, dokładnie mówiąc od Giusepe. Za trzydziestoprocentową prowizję z jego honorarium, dałem Kelemanowi namiar na Duna, agenta cesarza do spraw zbrojnych. Zgodnie z nowym planem miał przejąć karawanę a później ją przekazać trzeciej stronie.
- A potem? - zapytał Koniasz spokojnie, jakby wcale go to nie interesowało.
- A potem miał zaatakować wąglikiem. Mardadetti kiedyś handlował bydłem i miał wystarczająco dużo kontaktów, żeby od rzeźników kupić cztery chore sztuki. Ja załatwiłem transport na miejsce, a Keleman resztę.
Klevi był już przygotowany, Nevym poznał to po dłoni kurczowo opierającej się o podłogę. Teraz! - krzyknął w duchu. Handlarz jakby go usłyszał, błyskawicznie się podniósł, ale zamiast zaatakować, uciekł przez drzwi. Koniasz szarpnął się w kierunku kuszy, która leżała obok Rezki na ziemi. Dziewczyna bez wahania mu ją rzuciła. Chwycił ją zranioną ręką, napiął ramiona z brązu, potem jednym ruchem wyciągnął strzałę z rany w ramieniu i założył na kuszę. Nevym nie odważył się nawet poruszyć. Wydawało mu się, że chudy mężczyzna nie jest w ogóle człowiekiem. Klevi przebiegł już prawie cały trawnik. Zbyt duża odległość dla małej kuszy, chciał krzyknąć Nevym. Koniasz wystrzelił wysokim łukiem. Nevym wyciągał szyję, żeby jak najlepiej widzieć przez okno. W ciemności na zewnątrz nie dojrzał strzały, usłyszał tylko stłumiony trzask i zaraz potem odgłos, gdy Klevi osunął się na trawę.
 - Powiedziałem już wszystko - wybełkotał Nevym nerwowo.
- Wiem.
Koniasz upuścił kuszę na ziemię. Broń metalicznie zachrzęściła.
- Mogę iść?
Nevym dopiero teraz zaczął się naprawdę bać. Nie był pewny, czy jego negocjacje na coś się zdały.
Koniasz kiwnął głową, prawą rękę położył na sprzączce paska.
Rezka prawie nie zauważyła tego ruchu, było to tylko drgnięcie nadgarstka. Nevym zacharczał, chwycił się za szyję i przewrócił w tył. Kiedy jego ręce osłabły, Rezka zobaczyła, że w gardło ma wbitą gwiazdę do rzucania z czarnego metalu.
Ze zdziwieniem i gniewem popatrzyła na Koniasza.
- Powiedział pan, że może iść, że go pan zostawi!
- Wiem, ale czasem kłamię - odpowiedział prawie smutno. 

Disciple_1

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Pierwsze w 2011 roku...

 ...zamówienie !

Zostało mi raptem coś około 2k stron, więc trzeba było uzupełnić "kolejkę oczekujących" o nowe pozycje:

1 x Wieża Zielonego Anioła. Część 1
1 x Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ - Południe
1 x Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Wschód - Zachód
1 x Dziedziczka smoka. Tom 1. Testament Thubana
1 x Dziedziczka smoka. Tom 2. Drzewo Idhunn
1 x Koniasz. Wilk samotnik. Tom 1
1 x Koniasz. Wilk samotnik. Tom 2
1 x Kroniki Czarnej Kompanii
1 x Powrót Czarnej Kompanii
1 x Kamień Rozstania
1 x Księgi Południa

Czytana przeze Mnie obecnie trylogia Tada Williamsa składa się ze Smoczego Tronu, Kamienia Rozstania i Wieży Zielonego Anioła ( podzielonej na 2 części ).  Niestety drugiej części jeszcze nie wydano... grrr. To samo tyczy się 9 części potrójnej trylogii Licii Troisi o świecie Wynurzonym ( Dziedziczka Smoka ) No nic... poczekamy. Co do reszty, Koniasz to powrót do jednego z moich ulubionych pisarzy czeskich, Zambocha. Czarna Kompania z recenzji zapowiada się znakomicie, podobnie jak i Opowiesci z meekhańskiego pogranicza.

Myślę, że do wiosny zejdzie mi czytając w/w + Avalon i końcówkę Williamsa... Wish me luck!

Ps. Uwagi co do bloga mile widziane ;)

Disciple_1

niedziela, 2 stycznia 2011

Pieśń Lodu i Ognia - George. R. R. Martin

Wstępniak

Obecnie czytany Pamięć, Smutek i Cierń Tada Williamsa skłonił mnie do opisania innej sagi z gatunku high fantasy, a mianowicie Pieśni Lodu i Ognia Georga R.R. Martina. Nie sposób mi dziś powiedzieć, która z nich jest lepsza, ponieważ Martina czytałem dawno temu, a Williamsa jeszcze nie ukończyłem, a opiszę go w osobnym odcinku. Obie sagi były pisane na przestrzeni tych samych lat, a raczej dziesięcioleci, bo nie są to gwiazdki jednego sezonu jak wiele obecnych dobrych powieści fantasy, gdzie autor zabłysnął jedną historią i znikł. O nie. Ci Panowie przez ponad 20 lat, stworzyli niesamowity, spójny świat intryg, konfliktów, prastarych wierzeń, a także zwykłych codziennych obowiązków i zachować ich bohaterów. Każda książka tych autorów posiada grubo ponad 700 stron i nie jest bynajmniej wydana wielką czcionką co mnie nie mało irytuje przy pewnych chwalących się "grubością książki" wydawnictwach. Obaj Panowie oferują nam kawał dobrej roboty pod postacią swoich książek, oby tak dalej!




Recenzja

Winter is coming...

Na Pieśń Lodu i Ognia składają się : Gra o Tron, Starcie Królów, Nawałnica Mieczy I i II oraz Uczta dla Wron I i II. W przygotowaniu są kolejne trzy części sagi. Pokrótce opiszę tutaj pierwszą i najważniejszą cześć sagi, a mianowicie Grę o Tron. 

Zachodnimi Krainami rządzi król Robert Baratheon, jednak po wielu lataj spokoju, które upłynęły od chwili buntu przeciwko szalonemu Targaryenowi, świat znów staje się niespokojny. Najpotężniejsi lordowie spiskują w celu objęcia tronu. W momencie kiedy Robert mianuje na stanowisko Namiestnika swojego przyjaciela Eddarda Starka, jego wrogowie ruszają do działania co może spowodować wojnę domową. Mało tego, na północy czeka wygnany ostatni potomek okrutnego Targaryneona, aby przywrócić władzę dla swojego rodu. Martin snuje wielowątkową historię różnych bohaterów, a całość przypomina sieć pająka, tyle w niej spisków, intryg i zawiłości. Na pewno nie jest to pozycja literacka dla początkującego czytelnika, ale doświadczony czytelnik powinien w pełni docenić tą sagę, szczególnie, że zostanie w głowach na długo.







Szczególnie polecam uzupełnienie do książki w postaci świetnej gry planszowej : Gra o Tron !

http://www.gry-planszowe.pl/game.php/103/21/Gra-o-Tron.html



A w tym roku... spełni się wiele marzeń... ponieważ powstał rewelacyjny serial produkcji HBO o tym samym tytule jak książka. Polecam gorąco każdemu czytelnikowi !




http://www.hbo.com/game-of-thrones/index.html

Informacje dodatkowe 

O autorze:

http://pl.wikipedia.org/wiki/George_R._R._Martin


Wydawnictwo: ZYSK I S-KA
Rok wydania: 2009
Oprawa: Miękka
Format: 12.0x18.0cm
Ilość stron: 777
Tytuł oryginału: A GAME OF THRONES
Tłumacz: Kruk Paweł
Seria: PIEŚŃ LODU I OGNIA 

Fragmenty

 Powinniśmy wracać — nalegał Gared, kiedy las zaczął pogrążać się w mroku. — Dzicy nie żyją.
 Czyżbyś bał się zmarłych? — spytał ser Waymar Royce z cieniem uśmiechu na ustach.
Gared nie dał się sprowokować. Był mężczyzną w sile wieku, skończył pięćdziesiąt lat i widział już niejedno paniątko; większość z nich przychodziła i odchodziła. — Zmarli to zmarli — powiedział. — Nic nam do nich.
 Czy oni rzeczywiście nie żyją? — dopytywał się Royce. — Jakie mamy dowody?
 Will ich widział — powiedział Gared. — Jeśli on twierdzi, że oni nie żyją, to ja mu wierzę.
Will domyślał się już wcześniej, że prędzej czy później wciągną go do swojej kłótni. Pragnął jednak, by nastąpiło to później.
 Moja matka opowiadała mi, że zmarli nie mają głosu — wtrącił.
 Moja niańka mówiła to samo, Will — odpowiedział Royce. — Nie wierz w nic, co ci opowiadają przy piersi. Istnieją rzeczy, których można się nauczyć nawet od zmarłych. — Jego głos odbił się echem w pogrążającym się w mroku lesie.
 Przed nami długa droga — zauważył Gared. — Osiem dni, może dziewięć, a już zapada noc.
Ser Waymar zerknął na niego obojętnie.
 Codziennie zapada mniej więcej o tej samej porze. Gared, czyżbyś bał się ciemności?
Will widział ściągnięte usta Gareda i błyski gniewu w jego oczach schowanych pod czarnym kapturem grubego płaszcza. Od czterdziestu lat Gared służył w Nocnej Straży i nie przywykł, by traktowano go lekceważąco. Ale nie tylko o to chodziło. Will wyczuwał jeszcze coś pod zranioną dumą starca. Można było to wyczuć niemal namacalnie; nerwowe napięcie graniczące ze strachem.
Will podzielał jego niepokój. Od czterech lat służył na Murze.
Kiedy po raz pierwszy wysłano go na zewnątrz, w jednej chwili przypomniał sobie wszystkie dawne opowieści, że aż go zemdliło. Później wydawało mu się to śmieszne. Teraz miał już za sobą ze sto wypraw i niestraszne mu było ciemne odludzie. W ten sposób południowcy nazywali nawiedzany las.
Tak było aż do dzisiaj, ponieważ tego wieczoru było inaczej. Opadająca na las ciemność sprawiała, że czuł dreszcz na całym ciele. Przez dziewięć dni jechali na północ, potem na północny zachód i znowu na północ. Oddalali się coraz bardziej od Muru w pogoni za bandą dzikich grabieżców. Każdy kolejny dzień stawał się bardziej nieznośny od poprzedniego. Dzisiejszy okazał się najgorszy ze wszystkich. Liście szeleściły niczym żywe stworzenia, poruszane wiejącym z północy zimnym wiatrem. Przez cały dzień Will miał wrażenie, że coś ich obserwuje, coś zimnego i nieustępliwego, co z pewnością nie darzyło go sympatią. Gared podzielał jego odczucia. Will pragnął, by jak najszybciej popędzili i schronili się za bezpiecznym Murem, lecz nie mógł tego powiedzieć swojemu dowódcy.
A już na pewno nie takiemu dowódcy.
Ser Waymar Royce był najmłodszym synem starego rodu posiadającego zbyt wielu przodków. Był przystojnym, osiemnastoletnim mężczyzną o szarych oczach i niezwykle szczupłej sylwetce. Rycerz patrzył z góry ze swojego czarnego rumaka na Willa i Gareda, którzy jechali na drobniejszych koniach. Ubrany był w czarne skórzane buty, czarne wełniane spodnie, czarne rękawice z kreciej skóry i wspaniały płaszcz, który stanowiła czarna lśniąca kolczuga nałożona na warstwy czarnej wełny i garbowanej skóry. Ser Waymar służył w Nocnej Straży od niespełna pół roku, lecz nie można było powiedzieć, że nie przygotował się do swojego zajęcia. Przynajmniej jeśli chodzi o stroje.
Szczególnego blasku dodawał mu jego płaszcz: czarny jak noc, gruby i miękki niczym grzech. — Założę się, że sam ich wszystkich pozabijał — mówił wcześniej Gared do swoich towarzyszy przy winie. — Pewnie poukręcał im głowy nasz dzielny wojownik. — Roześmiali się razem z nim.
Trudno jest przyjmować rozkazy od człowieka, z którego śmiejesz się za jego plecami, pomyślał Will, dygocąc na grzbiecie swojego konia. Gared pewnie czuł to samo.
 Mormoni powiedział, że mamy ich wytropić, i tak zrobiliśmy
 odezwał się głośno Gared. — Nie żyją. Nie będą nas więcej niepokoić. Przed nami ciężka droga. Nie podoba mi się ta pogoda. Jeśli spadnie śnieg, powrotna podróż może potrwać nawet i dwa tygodnie, a śnieg to najmniejsze zło, jakiego należy oczekiwać. Mój panie, czy widziałeś kiedyś lodową burzę?
Młody rycerz wydawał się nie zwracać na niego uwagi. Wpatrywał się w zmrok z miną na wpół znudzoną, na wpół roztargnioną, dobrze znaną jego podwładnym. Will jeździł z nim wystarczająco długo, by nauczyć się, że w takiej chwili lepiej mu nie przerywać.
 Will, opowiedz mi jeszcze raz, co widziałeś. Dokładnie, niczego nie opuszczaj.
Przed wstąpieniem do Nocnej Straży Will był myśliwym. A dokładniej mówiąc, kłusownikiem. Wolni Mallistera przyłapali go na gorącym uczynku w lesie swojego pana, jak ściągał skórę z kozła, tak więc miał do wyboru: przywdziać czarny strój albo stracić rękę. Nikt nie potrafił poruszać się po lesie równie cicho jak Will, o czym szybko przekonali się jego czarni bracia.
 Obóz znajduje się dwie mile stąd, tuż za wzgórzem, nad strumieniem — powiedział Will. — Podkradłem się najbliżej, jak tylko mogłem. Jest ich ośmioro, mężczyźni i kobiety. Dzieci nie widziałem. Postawili szałas przy skale. Śnieg prawie całkiem go przykrył, ale ja zauważyłem. Nie palili ognia, lecz wyraźnie widziałem palenisko. Nikt się nie poruszył. Długo ich obserwowałem. Żywi nie wytrzymaliby tak długo, nie poruszając się.
 Widziałeś krew?
 Nie — przyznał Will.
 A jakąś broń?
 Miecze i łuki. Jeden z nich miał topór. Wyglądał na ciężki, z podwójnym ostrzem. Okrutna broń. Leżał na ziemi, tuż przy jego ręce.
 Zwróciłeś uwagę na ułożenie ciał?
Will wzruszył ramionami. — Dwoje z nich siedzi pod skałą, a pozostali leżą na ziemi. Jak zabici.
 Albo pogrążeni we śnie — zauważył Royce.
 Zabici — upierał się Will. — Na drzewie, wśród gałęzi, dostrzegłem kobietę. Pewnie stała na straży. — Uśmiechnął się słabo. — Pilnowałem się, żeby mnie nie zobaczyła. Ona także się nie poruszała.
 Nie potrafił opanować drżenia.
 Masz dreszcze? — spytał Royce.
 Trochę — mruknął Will. — To z zimna, panie.
Młody rycerz zwrócił się w stronę siwego rycerza. Ścięte mrozem liście zaszeptały dookoła, a rumak Royce’a skoczył niespokojnie.
 Gared, jak myślisz, co ich mogło zabić? — spytał obojętnym głosem ser Waymar. Otulił się szczelniej swoim długim czarnym płaszczem.
 Chłód — odpowiedział Gared zdecydowanym głosem. — Zeszłej i poprzedniej zimy, kiedy byłem jeszcze prawie chłopcem, widziałem, jak ludzie zamarzali z zimna. Ludzie opowiadają o zaspach głębokich na czterdzieści stóp i o wiejącym z północy lodowatym wietrze, lecz prawdziwym wrogiem jest chłód. Skrada się ciszej niż Will; najpierw trzęsiesz się, dzwonisz zębami i tupiesz, marząc o grzanym winie i miłym ognisku. Potem chłód przenika cię, wypełnia twoje ciało i nie masz już siły z nim walczyć. Łatwiej jest po prostu usiąść albo położyć się spać. Podobno na końcu nie czujesz bólu. Słabniesz i ogarnia cię senność; wszystko zamazuje się i czujesz, jakbyś tonął w morzu ciepłego mleka. Ogarnia cię błogi spokój.
 Cóż za wymowność — zauważył ser Waymar. — Nie podejrzewałem cię o coś takiego.
 Paniczyku, ja zaznałem podobnego chłodu. — Gared ściągnął z głowy kaptur, odkrywając okaleczone miejsca, w których kiedyś miał uszy. — Uszy, trzy palce u nóg i mały palec lewej dłoni. Miałem szczęście. Mój brat zamarzł na warcie z uśmiechem na ustach.
Ser Waymar wzruszył ramionami. — Powinieneś się cieplej ubierać, Gared.
Gared rzucił młodemu rycerzowi gniewne spojrzenie, a blizny wokół otworów po uszach, które obciął mu maester Aemon, zaogniły się od gniewu. — Zobaczymy Jak ciepło się ubierzesz, kiedy przyjdzie zima. — Nasunął na głowę kaptur i wtulił głowę między ramiona, pogrążając się w ponurym milczeniu.
 Skoro Gared twierdzi, że to zimno… — zaczął Will.
 Will, pełniłeś warty w zeszłym tygodniu?
 Tak, panie. — Przecież nie było tygodnia, żeby nie wychodził na kilkanaście cholernych wart. Do czego on zmierzał?
 Jaki był wtedy Mur?
 Wilgotny, kapało — odpowiedział Will, marszcząc czoło. Teraz zrozumiał, o co chodzi rycerzowi. — Nie mogli zamarznąć, skoro Mur był wilgotny. Nie było jeszcze aż tak zimno.
Royce mu przytaknął. — Bystry chłopak. W zeszłym tygodniu mieliśmy trochę przymrozków, trochę też popadał śnieg, ale z pewnością nie nadeszły jeszcze mrozy, które by zabiły ośmioro dorosłych ludzi. Ludzi ubranych w skóry i futra, mających schronienie i możliwość rozpalenia ogniska. — Rycerz uśmiechał się pewny siebie. — Will, zaprowadź nas tam. Chcę zobaczyć tych nieżywych na własne oczy.
Teraz już nie było rady. Został wydany rozkaz, a honor nakazywał go wypełnić.
Will jechał na przedzie; jego kudłaty, drobny wierzchowiec stąpał ostrożnie przez splątane zarośla. Poprzedniej nocy spadł niewielki śnieg i przykrył kamienie, korzenie i zagłębienia czyhające na nieostrożnych jeźdźców. Za nim podążał ser Waymar Royce na swoim ogromnym czarnym rumaku, który prychał niecierpliwie. Nie był to najlepszy koń na pościg, tylko kto powie o tym paniątku. Za nim jechał Gared. Stary rycerz mruczał do siebie pod nosem w czasie jazdy.
Zapadał coraz większy zmrok. Bezchmurne niebo przybrało kolor ciemnej purpury, barwę dawnego siniaka, a potem sczerniało. Ukazały się pierwsze gwiazdy, półksiężyc. Źródła światła, które ucieszyły Willa.
 Możemy jechać szybciej — powiedział Royce, kiedy ujrzeli całą tarczę księżyca.
 Nie na tym koniu — odparł Will. Strach sprawiał, że stawał się zuchwały. — Może pojedziesz przodem, mój panie.
Ser Waymar Royce nie raczył odpowiedzieć. Gdzieś w głębi lasu rozległo się wycie wilka. Will zatrzymał konia pod wykrzywionym starym grabem i zsiadł z niego.
 Dlaczego się zatrzymujesz? — spytał ser Waymar.
 Lepiej będzie, jeśli dalej pójdziemy pieszo. To już za tamtym wzgórzem.
Royce siedział przez chwilę nieruchomo ze wzrokiem utkwionym w dal. Zimny wiatr zaszeptał w koronach drzew. Jego obszerny czarny płaszcz poruszył się, jakby ożył na moment.
 Coś mi się tutaj nie podoba — mruknął Gared. Młody rycerz posłał mu szyderczy uśmiech. — Niby co?
 Nie czujesz? — spytał Gared. — Posłuchaj ciemności.
Will domyślał się, o co chodzi Garedowi. W ciągu czterech lat służby w Nocnej Straży nie bał się tak bardzo ani razu. Co to było?
 Wiatr. Szeleszczące liście. Wilk. Gared, czego boisz się najbardziej? — Nie doczekawszy się odpowiedzi, Royce zsunął się zgrabnie z siodła. Przywiązał mocno wierzchowca do gałęzi zwieszającego się konaru z dala od pozostałych koni i wyciągnął z pochwy swój długi miecz. Na jego rękojeści zalśniły klejnoty, a promienie księżycowego blasku ześliznęły się po jego ostrzu. Wspaniały miecz, wykuty w zamkowej kuźni, nowy, sądząc z wyglądu. Will podejrzewał, że jeszcze nigdy nikt nie zamachnął się nim w porywie gniewu.
 Drzewa rosną tutaj bardzo gęsto — ostrzegł go Will. — Twój miecz, panie, może się zaplątać. Lepszy będzie nóż.
 Jeśli będę potrzebował rady, zwrócę się do ciebie — odpowiedział młody lord. — Gared, zostań tutaj i pilnuj koni.
Gared zsiadając z konia, rzekł: — Zajmę się ogniskiem.
 Jaki z ciebie stary głupiec! Jeśli w lesie czają się wrogowie, to ogień jest ostatnią rzeczą, jakiej nam trzeba.
 Istnieją wrogowie, których można odpędzić ogniem — powiedział Gared. — Niedźwiedzie, wilki i… inne istoty.
 Żadnego ognia. — Ser Waymar zacisnął usta.
Kaptur skrywał twarz Gareda, lecz mimo to Will dostrzegł błysk w jego oczach, kiedy spojrzał na starego rycerza. Przez moment obawiał się, że starzec sięgnie po broń. Był to krótki, brzydki miecz z rękojeścią zniszczoną od potu i ostrzem wyszczerbionym od licznych walk, lecz Will nie miał wątpliwości, co by się stało z paniątkiem, gdyby Gared wyciągnął go z pochwy.
 Żadnego ognia — mruknął Gared, wbijając wzrok w ziemię. Royce przyjął to za wystarczający dowód uległości i odwrócił się do Willa. — Prowadź.
Ruszyli przez zarośla, a potem w górę zbocza, aż dotarli na jego grzbiet, skąd wcześniej Will obserwował obcych, ukryty pod drzewem strażniczym. Ziemia pod cienką warstwą śniegu była wilgotna i śliska, pełna zdradliwych korzeni i kamieni. Will wspinał się bezszelestnie. Za to z tyłu dochodziło ciche pobrzękiwanie kolczugi młodego lorda, szelest liści i ściszone przekleństwa, kiedy gałęzie czepiały się jego miecza i płaszcza.
Bez trudu odnalazł ogromne drzewo, którego gałęzie zwieszały się prawie do samej ziemi. Will podczołgał się na brzuchu po śniegu i błocie i spojrzał na pustą polanę.
Serce w jego piersi zamarło. Przez moment nie miał odwagi oddychać. Blask księżyca ukazywał wyraźnie całą scenę: popiół w palenisku, przykryty śniegiem szałas, ogromny głaz i mały, na wpół zamarznięty strumień. Nic się nie zmieniło.
Zniknęły tylko ciała. Wszystkie.
 Bogowie! — Usłyszał za sobą. Miecz przeciął gałąź, kiedy ser Waymar Royce dotarł na grzbiet wzgórza. Stanął obok drzewa; z mieczem w dłoni i płaszczem powiewającym na wietrze tworzył niezwykle malowniczą postać, doskonale widoczną na tle rozgwieżdżonego nieba.
 Na dół! — syknął Will. — Coś tu jest nie tak.
Royce nawet nie drgnął. Spojrzawszy na pustą polankę, roześmiał się. — Will, zdaje się, że twoi zmarli zwinęli obóz.
Will chciał mu odpowiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu, nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. To niemożliwe. Przesuwał wzrokiem po opuszczonym obozowisku i zatrzymał go na toporze. Ogromny berdysz o podwójnym ostrzu leżał dokładnie w tym samym miejscu, w którym go widział wcześniej. Bardzo cenna broń…
 Wstawaj, Will — rozkazał ser Waymar. — Tam nikogo nie ma. — Przestań się chować po krzakach.
Will wykonał rozkaz niechętnie.
Ser Waymar obrzucił go spojrzeniem pełnym dezaprobaty. — Nie mam zamiaru wracać do Czarnego Zamku z mojej pierwszej wyprawy jako pokonany. Znajdziemy tych ludzi. — Rozejrzał się dookoła. — Na drzewo. Szybko. Szukaj ognia.
Will odwrócił się bez słowa. Nie było sensu się sprzeciwiać. Wiatr wiał coraz mocniej. Czuł jego przenikliwe zimno. Podszedł do ogromnego, szarozielonego drzewa i zaczął się na nie wspinać. Niebawem ręce miał lepkie od żywicy. Zniknął wśród igieł. Strach wypełniał mu żołądek, niczym niestrawiony posiłek. Szeptem odmówił modlitwę do bezimiennych bogów lasu i wysunął z pochwy swój sztylet. Wspinał się, trzymając go w zębach. Smak zimnego żelaza w ustach dodał mu trochę otuchy.
Nagle z dołu dobiegło wołanie młodego rycerza. — Kto tam? — Jego głos zabrzmiał niepewnie. Will zamarł w bezruchu, nasłuchując i wytężając wzrok.
Las odpowiedział szelestem liści, szumem lodowatej wody strumienia, pohukiwaniem sowy.
Inni nie wydali najmniejszego dźwięku.
Kątem oka Will dostrzegł jakiś ruch. Blade postacie przemykające przez las. Odwrócił głowę i zdążył zauważyć w ciemności biały cień. Tylko przez krótką chwilę. Gałęzie drzew poruszyły się łagodnie, drapiąc się nawzajem drewnianymi palcami. Will otworzył usta, by ostrzec młodego rycerza, lecz słowa jakby zamarły w jego gardle. Może się mylił. Może to był tylko ptak, odbicie na śniegu, gra księżycowego światła? Nie był pewien, co widział.
 Will, gdzie jesteś? — zawołał ser Waymar. — Widzisz coś?
 Obracał się powoli, zaniepokoJony, z mieczem w dłoni. Pewnie już ich wyczuł, podobnie jak Will. Nikogo jednak nie było widać. — Odpowiedz mi! Dlaczego zrobiło się tak zimno!
Rzeczywiście ogarnął ich straszny chłód. Will przycisnął twarz do pnia, drżąc. Czuł na policzku lepką i słodką żywicę.
Z ciemności lasu wyłonił się cień. Stanął naprzeciwko Royce’a. Wysoki, chudy i twardy jak stare kości, o skórze białej jak mleko. Kiedy się poruszał, wydawało się, że jego zbroja zmienia kolor; w jednej chwili była biała jak śnieg, w następnej ciemna jak cień, upstrzona cętkami szarozielonej barwy drzew, które migotały nieustannie niczym światło księżyca na wodzie.
Will usłyszał, jak ser Waymar Royce wypuszcza z sykiem powietrze. — Nie zbliżaj się — rzucił ostrzegawczo młody rycerz. Jego głos załamał się, jak głos chłopca. Odrzucił do tyłu swój czarny płaszcz, by uwolnić ramię, i ujął miecz w obie dłonie. Wiatr zamarł. Panowało przenikliwe zimno.
Inny zrobił krok do przodu bezszelestnie. Will dostrzegł w jego ręku miecz, jakiego jeszcze nigdy nie widział. Z pewnością nie został wykuty ze stali znanej człowiekowi. Jego prawie przezroczyste ostrze ożywało w blasku księżyca; oglądany z boku, krystaliczny miecz pozostawał prawie niewidoczny. Wokół jego krawędzi igrało niebieskawe migotanie, upiorny blask. Will wyczuwał, że miecz jest ostrzejszy od brzytwy.
Ser Waymar stanął dzielnie do walki. — A zatem zatańcz ze mną.
 Uniósł broń nad głowę. Jego dłonie drżały, może pod ciężarem oręża, a może z zimna. W tej chwili Will pomyślał, że młody rycerz nie jest już chłopcem, lecz mężczyzną, jednym z Nocnej Straży.
Inny zatrzymał się. Will zobaczył jego oczy: niebieskie, lecz niebieskie taką głębią, jakiej nie znajdzie się w oczach ludzkiej istoty. Ich błękit płonął niczym lód. Oczy Innego spoczęły na uniesionym w górę drżącym mieczu, obserwowały ślizgające się po nim zimne światło księżyca. W Will wstąpiła otucha, lecz tylko na krótką chwilę.
Wynurzali się z ciemności bezszelestnie. Najpierw dwóch, potem trzech… czterech… pięciu… Być może ser Waymar poczuł towarzyszący im chłód, lecz nie widział ich, nie słyszał. Will powinien ostrzec go.. To było jego obowiązkiem. I jego wyrokiem, gdyby go spełnił. Zadrżał i przywarł mocniej do drzewa.
Blady miecz przeciął powietrze.
Stalowe ostrze ser Waymara wyszło mu naprzeciw. Spotkały się, lecz nie rozległ się dźwięk uderzenia metalu o metal; jedynie ledwie słyszalny, wysoki odgłos podobny do przepełnionego bólem krzyku zwierzęcia. Royce odparował cios, potem następny i odskoczył w tył. Kolejne cięcia i znowu musiał się wycofać. Postacie z tyłu stały nieruchomo i przyglądały się, pozbawione twarzy, milczące, a ich migocące zbroje sprawiały, że pozostawały prawie niewidoczne. Czekały.
Pojedynek toczył się nieprzerwanie i miecze nacierały na siebie co chwilę, Will zaś miał ochotę zatkać uszy za każdym razem, kiedy rozlegał się dziwny, zawodzący zgrzyt. Teraz ser Waymar dyszał ciężko, wyczerpany, a pot z jego czoła parował w blasku księżyca. Ostrze jego miecza pokrywał szron. Inny tańczył ze swoim jasnoniebieskim promieniem.
Wreszcie Royce zasłonił się o sekundę za późno. Blade ostrze przedarło się przez kolczugę pod jego ramieniem. Młody lord krzyknął z bólu. Spomiędzy pierścieni kolczugi wypłynęła krew. Parowała w zimnym powietrzu, a jej czerwone krople wydawały się czerwone jak ogień, kiedy dotykały śniegu. Ser Waymar potarł dłonią swój bok. Rękawica z kreciej skóry ociekała krwią.
Inny powiedział coś w obcym języku, nie znanym Willowi. Jego głos zabrzmiał jak trzask lodu na jeziorze; niewątpliwie powiedział coś drwiącego.
Ser Waymar poczuł przypływ wściekłości. — Za Roberta! — zawołał i skoczył do przodu; uniósłszy pokryty szronem miecz, zadał cios z boku. Inny zasłonił się niedbałym ruchem.
Kiedy oba miecze spotkały się, stalowe ostrze pękło.
Nocną ciszę rozdarł przeraźliwy krzyk spotęgowany echem, a długi miecz rozsypał się na setki kawałków, które leciały niczym deszcz igieł. Krzycząc okropnie, Royce opadł na kolana i zakrył oczy. Krew tryskała spomiędzy jego palców.
Przyglądający się podeszli bliżej, jakby na dany znak. W śmiertelnej ciszy miecze wznosiły się i opadały. Zimna rzeź. Blade ostrza przechodziły przez kolczugę, jakby to był jedwab. Will zamknął oczy. Z dołu dochodziły głosy i śmiech ostry jak sople lodu.
Kiedy po długim czasie odważył się wreszcie otworzyć oczy, na polanie, nie było nikogo.
Wciąż siedział na drzewie, bojąc się oddychać, a księżyc przemykał powoli po czarnym niebie. Wreszcie, zdrętwiały, zszedł na ziemię.
Ciało Royce’a leżało na śniegu, twarzą do ziemi, z jednym ramieniem odrzuconym w bok. Na jego grubym, czarnym płaszczu widniały liczne przecięcia. Kiedy tak leżał, widać było wyraźnie, jaki był młody. Zaledwie chłopiec.
Nieopodal znalazł to, co zostało z miecza: kawałek metalu rozerwany i skręcony niczym drzewo uderzone piorunem. Przyklęknął, rozglądając się ostrożnie, i podniósł metal. To będzie jego dowód. Gared wszystko zrozumie, a jeśli nie on, to ten stary niedźwiedź, Mormont, maester Aemon. Czy Gared czeka jeszcze przy koniach? Musi się spieszyć.
Podniósł się. Nad nim stał ser Waymar Royce.
Z jego wspaniałej szaty pozostały strzępy, tak samo jak z twarzy. Odłamek z miecza przebił mu lewe oko. Prawe pozostało otwarte. Jego źrenica płonęła niebieskim blaskiem. Oko patrzyło. Will wypuścił z dłoni okruch metalu. Zamknął oczy i zaczął się modlić. Długie, zgrabne palce musnęły jego policzek i zacisnęły się na jego gardle. Schowane były w rękawicach z delikatnej kreciej skórki, lepkiej od krwi, lecz przeraźliwie zimnej.

Disciple_1

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...