niedziela, 27 lutego 2011

Trylogia Husycka - Andrzej Sapkowski

Wstępniak

Czas na polską klasykę w nieco odmiennym stylu czyli małe co nieco spod pióra Sapka. Pozycja wyjątkowo ciekawa na naszym rodzimy rynku literackim z racji specyficznego połączenia fantastyki z historią co trzeba przyznać udało się Sapkowi świetnie. Szczególnie, że po napisaniu Wiedźmina udowodnił, wszystkim malkontentom, że jego warsztat jest nadal na najwyższym poziomie i wcale nie dotyczy tylko jednego gatunku.

Całą trylogię na którą składają się : Narrenturm, Boży wojownicy i Lux perpetua czytałem dobre dwa lata temu, więc musiałem sobie nieco pamięć odświeżyć, bo od tego czasu do mojej głowy wpadło grubo ponad 150 książek...



Recenzja

Akcja powieści rozgrywa się na Śląsku w początkach XV wieku w czasach wojen husyckich. Głównych bohaterem jest poczciwy Reinmar z Bielawy zwany również Reynevanem jakże, bardzo różniący się od typowych zawadiaków typu np. Koniasz. Nasz Reinmar jest bowiem medykiem, zielarzem i uczonym, znanym z romantycznego uosobienia i delikatnej naiwności. Naturalnie pobada ciągle w różnego rodzaju perypetie, szczególnie damsko-męskie relacje są mu w smak. Tak też, zakochany w Adeli, niezwykle uroczej żonie rycerza Gelfrada de Stercza musi ratować skórę po tym jak bracia owego rycerzyka znajdują go z panią Adelką w dwuznacznej sytuacji. W ten oto prosty sposób rozpoczyna się niesamowita podróż naszego bohatera po ówczesnym śląsku targanym wojną religijną. Sapkowski opisał nam ten śląsk tak żywo, że bez problemu wczujemy się w klimat tamtych czasów. Dodał również trylogii kilka smaczków, np w postarci Zawiszy Czarnego, Święta Inkwizycję, etc.



Dodatkowe informacje

Jedyne co mi  się nie podoba to idiotyczne ceny książek, są tak drogie, że aż strach... książki, które mają kilkaset stron więcej kosztują tyle samo. Nie wiem czy to wina wydawnictwa ze swoją marżą czy też Sapek dostaje dużo większą prowizję niż inni.

O autorze: http://pl.wikipedia.org/wiki/Andrzej_Sapkowski

 
Wydawnictwo: SuperNOWA
Miejsce wydania: Warszawa
Wydanie polskie: 10/2002
Liczba stron: 593
Format: 125x195 mm
Oprawa: miękka
Wydanie: I
Cena z okładki: 44,00 zł

Wydawnictwo: SuperNOWA
Miejsce wydania: Warszawa
Wydanie polskie: 9/2004
Liczba stron: 600
Format: 125x195 mm
Oprawa: miękka
Wydanie: I
Cena z okładki: 44,00 zł

Wydawnictwo: SuperNOWA
Miejsce wydania: Warszawa
Wydanie polskie: 11/2006
Liczba stron: 524
Oprawa: miękka
Wydanie: I
Cena z okładki: 44,00 zł

Fragmenty

Narrenturm

Przez otwarte okno izdebki. na tle ciemnego jeszcze po niedawnej burzy nieba, widać było trzy wieże ratuszową, najbliższą. da1ej smukłą, połyskującą w słońcu nowiutką czerwoną dachówką wieżę kościoła świętego Jana Ewangelisty, za nią zaś okrągły stołb książęcego zamku. Wokół wieży kościoła śmigały jaskółki, spłoszone niedawnym biciem dzwonów. Dzwony nie biły już od ładnych chwil paru, ale przesycone ozonem powietrze wciąż jeszcze zdawało się wibrować ich dźwiękiem.
Dzwony całkiem niedawno biły też z wież kościołów Najświętszej Marii Panny i Bożego Ciała. Wieże te nie były jednak widoczne z okienka izdebki na poddaszu drewnianego budynku, niczym jaskółcze gniazdo przylepionego do kompleksu hospicjum i klasztoru augustianów.
Była pora seksty. Mnisi zaczęli Deus in adiutorium. A Reinmar z Bielawy, zwany przez przyjaciół Reynevanem, pocałował spocony obojczyk Adeli von Stercza, wyzwolił się z jej objęć i legł obok, dysząc. na pościeli gorącej od miłości.
Zza muru, od strony ulicy Klasztornej dolatywały krzyk, turkot wozów, głuchy łomot pustych beczek, śpiewny brzęk cynowych i miedzianych naczyń. Była środa, dzień targowy, jak zwykle ściągający do Oleśnicy mnóstwo kupców i kupujących.
Memento, salutis Auctcor
quod nostri quondam corporis,
ex illibata virgine
nascendo, formam sumpseris.
Maria mater gratiae,
mater misericordiae,
tu nos ab hoste protege,
et hora mortis suscipe...*
Już śpiewają hymn, pomyślał Reynevan, rozleniwionym ruchem obejmując Adelę, pochodzącą z dalekiej Burgundii żonę rycerza Gelfrada von Stercza. Już hymn. Nie do wiary. jak prędko przemijają chwile szczęścia. Chciałoby się, by trwały wiecznie, a one przemijają niczym sen jaki ulotny...
- Reynevan... Mon amour... Mój boski chłopcze... - Adela drapieżnie i zachłannie przerwała jego senną zadumę. Też była świadoma upływu czasu, ale najwyraźniej nic myślała trwonić go na filozoficzne rozważania. Adela była całkiem. zupełnie, najzupełniej naga.
Co kraj, to obyczaj, myślał Reynevan, jakżeż ciekawym jest poznawanie świata i ludzi. Ślązaczki i Niemki, przykładowo, gdy przyjdzie co do czego, nigdy nie pozwalają podciągnąć sobie koszuli wyżej niż do pępka. Polki i Czeszki podciągają same i chętnie, powyżej piersi, ale za nic w świecie nie zdejmą całkiem. A Burgundki, o, te momentalnie zrzucają wszystko, ich gorąca krew podczas miłosnych uniesień nie znosi widać na skórze ani szmatki.
Ach, cóż za radość poznawać świat. Piękną musi być krainą Burgundia. Piękny być musi tamtejszy krajobraz. Góry strzeliste... Pagórki strome... Doliny...
- Ach, aaach, mon amour - jęczała Adela von Stercza, lgnąc do dłoni Reynevana całym swym burgundzkim krajobrazem.
Reynevan, nawiasem mówiąc, miał dwadzieścia trzy lata i świata poznał raczej niewiele. Znał bardzo mało Czeszek, jeszcze mniej Ślązaczek i Niemek, jedną Polkę, jedną Cygankę - a jeśli szło o inne narodowości, to tylko raz dostał kosza od Węgierki. Jego eksperiencje erotyczne w poczet imponujących zaliczone nie mogły być więc żadną miarą, ba. były, szczerze powiedziawszy, dość mizerne, zarówno ilościowo jak i jakościowo, Ale i tak wbiły go w pychę i zadufanie. Reynevan - jak każdy buzujący testosteronem młodzik - miał się za wielkiego uwodziciela i miłosnego eksperta, przed którym ród niewieści nie ma żadnych tajemnic.
Prawda jednak była taka, że dotychczasowe jedenaście schadzek z Adelą von Stercza nauczyły Reynevana więcej o ars amandi niż całe trzyletnie studia w Pradze. Reynevan nie połapał się jednak, że to Adela uczy jego - pewien był, że w grze jest tu jego samorodny talent.
Ad te levavi oculos meos
qui habitas in caelis
Ecce sicut oculi seruorum
ad manum dominorum suorum.
Sicut oculi ancillae in manibus dominae suae
ita ocali nostri ad Dominum neum nostrum,
Donec misereatur nostri
Miserere nostri Domine...
Adela chwyciła Reynevana za kark i pociągnęła na siebie. Reynevan, uchwyciwszy to, co należało, kochał ją. Kochał mocno i zapamiętale i - jakby tego było mało - szeptał jej do ucha zapewnienia o miłości. Był szczęśliwy. Bardzo szczęśliwy.
* Tłumaczenia łacińskich hymnów, sentencji, swawolnych pieśni, informacje bibliograficzne, a także rozmaite ciekawostki znajdą Państwo na końcu książki. Acz - z góry uprzedzamy - nie wszystkie. Opowieść o Reynevanie to wszak fikcja literacka i choć dokładnie historycznie udokumentowana, to jednak wolna od przesadnie nabożnego szacunku dla źródeł (przyp. wyd.).
 
Disciple_1

sobota, 26 lutego 2011

Czas na science fiction - Hyperion - Dan Simmons

Wstępniak

Notka: Znów dopadł mnie permanentny brak czasu do spółki z wycieńczeniem organizmu stąd też taki wysyp wpisów na blogu...

HYPERION

Nr 2 wśród gatunku zaraz po Diunie. Czy taka rekomendacja wystarczy ? Może dla nie których tak, a może i nie... ale jest to pozycja którą wypada zainteresować się chociaż na chwilę. Może zadacie pytanie czemu piszę o science fiction kiedy 95% moich książek to fantasy... Pytanie jak najbardziej na miejscu, więc odpowiadam, że ostatnio zamówiłem sobie wszystkie pozycje czeskiego pisarza Zambocha o którym pisałem w poprzednim odcinku, a ów pisarz ma nadzwyczajną smykałkę do lekkiego science fiction, które czyta się wprost rewelacyjnie, choć w sumie czy to czyste sc jest to nie sądzę, raczej jakiś twór, space opera, mix kilku stylów, ale przedniego gatunku! A co to ma do Hyperiona ? Po prostu przypomniałem sobie, że o nim jeszcze nie pisałem, a jest to jedna z moich ulubionych serii, która przeczytałem jakiś rok temu z okładem, choć i tak późno ponieważ książki ukazały się w latach 90.

Dlaczego jedna z ulubionych ? Każdy tom, a są ich 4 ( a w zasadzie to jest to dylogia czyli 2 x po 2 tomy ) ma grubo ponad 600 stron... jest w twardej oprawie, większy rozmiar, na świetnym papierze, z ilustracjami, dodatkami. Jedna z najlepiej wydanych książek jakie mam na półce, dzięki wydawnictwu MAG. Naturalnie to tylko miły dodatek do głównego dania czyli treści całej serii, o której za chwile, ale już teraz mogę powiedzieć, że wciąga niesamowicie, szczególnie w pewnych momentach, gdzie strony płynęły setkami... Książki mają to do siebie, że z biegiem stron rozbudzają ciekawość czytelnika, nie którym autorom udaje się doprowadzić tą sztukę na mistrzowski poziom. Dan Simmons jest mistrzem.







Tetralogia składa się z Hyperiona i Zagłady Hyperiona oraz Endymiona i Triumfu Endymiona. Przy czym druga część nawiązuje luźno do pierwszej i opowiada zgoła o czymś innym. W zasadzie może się tak zdarzyć, że po przeczytaniu wszystkich 4 tomów, stwierdzicie podobnie jak ja, że pierwsza dylogia jest świetna, ale za to druga jest przerewelacyjna! Wszystko zależy od tego o czym lubimy czytać, co nas wciąga...

Recenzja

Zrecenzuję wam po krótce pierwszy tom, najciekawszy moim zdaniem z całej serii, choć uważam, że najlepszy jest trzeci. Generalnie nasza ukochana ziemia zostaje zniszczona i ludzkość jest zmuszona szukać nowego domu, tak więc wyruszają w podróże kosmiczne i osiedlają się na wielu różnych planetach, gdzie nie napotykają żadnych obcych gatunków. Mija wiele setek lat, cywilizację się rozwijają, życie staje się coraz bardziej wygodne poprzez postęp technologiczny, aż do momentu kiedy to wszystko zostaje zahamowane.
W jaki sposób? Jeden ze światów zostaje zaatakowany przez nieznaną rasę, a w świecie ludzi zaczyna gościć chaos. Decydującym miejscem o przyszłym losie ludzkości jest planeta Hyperion, na której znajdują się grobowce czasu... Nikt nie wie po co one zostały zbudowane jeszcze zanim na planetę przybyli ludzie, wiadomo jednak, że zamieszkuje je bóstwo Chyżwar, który ma moc spełniania życzeń tych, którzy do nich wejdą. Jednak, aby tak się stało musi zostać wybranych 7 pielgrzymów przez Kościół Ostatecznego Odkupienia, ale tylko jeden z nich ma szanse wyjść z tego cało...

Simmons poświęcił wiele czasu na dopracowanie i dopieszczenie poszczególnych opowiadań bohaterów, które są dziełem samym w sobie, a razem z opowieścią do grobowców składają się na rewelacyjną spójną całość. Książka porusza też wiele problemów cywilizacyjnych i społecznych, więc nie jest tylko jakąś tam tetralogią o wyprawach kosmicznych i odkrywaniu nowych planet, ale w ten wątek nie będę się wgłębiał, bo nie ma sensu. Trzeba po prostu sięgnąć po tą pozycję oraz jej drugi tom i poświęcić kilka dni na lekturę.


Dodatkowe informacje

O autorze : http://pl.wikipedia.org/wiki/Dan_Simmons

 
Tytuł: Hyperion
Cykl: Hyperion
Tom: 1
Tłumaczenie: Arkadiusz Nakoniecznik
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 26 listopada 2007
Liczba stron: 617
Oprawa: twarda z obwolutą
Wymiary: 150 x 225 mm


Tytuł: Upadek Hyperiona (The Fall of Hyperion)
Cykl: Hyperion
Tom: 2
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 27 czerwca 2008
Liczba stron: 656
Oprawa: twarda z obwolutą
Wymiary: 135 × 205 mm

Tytuł: Endymion
Cykl: Hyperion
Tom: 3
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 14 listopada 2008
Liczba stron: 736
Oprawa: twarda z obwolutą
Wymiary: 135 x 205 mm























Tytuł: Triumf Endymiona (The Rise of Endymion)
Cykl: Hyperion
Tom: 4
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 17 czerwca 2009
Liczba stron: 800
Oprawa: twarda z obwolutą
Wymiary: 135 x 205 mm


Fragmenty

Opowieść Kapłana

Czasem jedynie bardzo trudno dostrzegalna granica oddziela or­to­dok­syj­ny fanatyzm od herezji – powiedział ojciec Lenar Hoyt.

Tak zaczęła się opowieść kapłana. Powtarzając ją później na użytek komlogu, konsul przekonał się, że pamięta ją jako jednolitą całość, bez nie­ocze­ki­wa­nych przerw, wahań i innych niedoskonałości cha­rak­te­ry­sty­cznych dla ludzkiej mowy.

Lenar Hoyt otrzymał swoje pierwsze poważne zadanie jako młody ksiądz, urodzony, wychowany i całkiem niedawno wyświęcony na katolickiej planecie Pacem. Zadanie to polegało na dotrzymywaniu towarzystwa powszechnie szanowanemu jezuicie, ojcu Paulowi Duré, w drodze do jego miejsca zesłania, którym była odległa, mało znana planeta Hyperion.

W innych czasach ojciec Paul Duré z pewnością zostałby biskupem, a kto wie, czy nawet nie papieżem. Wysoki, szczupły, o ascetycznej budowie, z siwymi, przerzedzonymi włosami i oczami, w których ostrym spojrzeniu widać było jak na dłoni przebyte cierpienia, Paul Duré był wiernym uczniem świętego Teilharda, jak również archeologiem, etnologiem i znakomitym jezuickim teologiem. Pomimo upadku Kościoła katolickiego, który przeistoczył się w na pół zapomnianą sektę, tolerowaną jedynie ze względu na jej niezwykłość oraz odizolowanie od głównego nurtu życia Hegemonii, umysły jezuitów nie straciły nic ze swojej sprawności, ojciec Paul Duré zaś nadal żywił głębokie przekonanie, że Święty Apostolski Kościół Katolicki w dalszym ciągu jest jedyną nadzieją ludzi na uzyskanie nieśmiertelności.

Kiedy Lenar Hoyt był chłopcem, miał okazję widywać czasem ojca Duré podczas jego nielicznych wizyt w przyseminaryjnej szkole oraz przy okazji jeszcze rzadszych podróży przyszłego księdza do Nowego Watykanu. Jezuita jawił mu się wówczas jako postać otoczona aurą boskości. Później, kiedy Hoyt rozpoczął studia w seminarium, Duré kierował sponsorowanymi przez Kościół pracami wykopaliskowymi na pobliskiej planecie Armaghast. Wrócił stamtąd kilka tygodni po ceremonii wyświęcenia Hoyta, ale jego powrót był otoczony ścisłą tajemnicą. Nikt, z wyjątkiem dostojników z najwyższych kręgów Nowego Watykanu, nie wiedział dokładnie, co się właściwie stało, lecz pojawiały się plotki o ekskomunice, a nawet o przesłuchaniu przed trybunałem Świętej Inkwizycji, który od czterech stuleci, to znaczy od zagłady Ziemi, nie miał zbyt wiele do roboty.

Skończyło się jednak na tym, że ojciec Duré poprosił o zesłanie na Hyperiona, planetę znaną szerzej jedynie ze względu na dziwaczny kult Chyżwara, który tam właśnie miał swoje korzenie, ojciec Hoyt zaś został wyznaczony jako coś w rodzaju jego eskorty. Było to niewdzięczne zadanie, wiążące się z koniecznością wykonywania najbardziej uciążliwych obowiązków ucznia, strażnika i szpiega, a w dodatku młody ksiądz miał być pozbawiony nawet skromnej nagrody w postaci możliwości ujrzenia nieznanej planety, gdyż polecono mu jedynie dopilnować, aby ojciec Duré wylądował bezpiecznie w porcie kosmicznym na Hyperionie, a następnie wsiąść na pokład tego samego statku i bezzwłocznie wyruszyć w drogę powrotną. Innymi słowy, biskupi zaproponowali Hoytowi dwadzieścia miesięcy hibernacji, kilka tygodni podróży wewnątrz układu słonecznego Hyperiona oraz dług czasowy w wysokości ośmiu lat, co po powrocie na Pacem postawiłoby go na straconej pozycji wobec kolegów z tego samego roku w wyścigu po stanowiska w Nowym Watykanie i atrakcyjne placówki misyjne.

Jednakże Lenar Hoyt, wychowany w posłuszeństwie i przyuczony do dyscypliny, przyjął zadanie bez żadnych pytań.

Ich statek, „Nadia Oleg”, był ospowatą balią pozbawioną generatorów sztucznej grawitacji, okien, a także wszelkich urządzeń rekreacyjnych, jeśli nie liczyć stymulatorów sprzężonych z centralnym systemem informacyjnym, których zadanie polegało na skłonieniu jak największej liczby pasażerów do pozostania w kojach. Po przebudzeniu z kriogenicznego snu pasażerowie ci – głównie robotnicy i niezamożni turyści, wśród nich zaś kilku wyznawców kultu, zdecydowanych oddać życie Chyżwarowi – spali na tych samych posłaniach, spożywali przetworzoną w zamkniętym obiegu żywność oraz starali się walczyć z chorobą morską i nudą podczas dwunastodniowego, bezgrawitacyjnego ślizgu w kierunku Hyperiona.

W ciągu tych kilkunastu dni, jakie, chcąc nie chcąc, musieli spędzić nie rozstając się ani na chwilę, Lenar Hoyt nie zdołał dowiedzieć się zbyt wiele od ojca Duré, a już zupełnie nic o wydarzeniach na Armaghaście, które stały się przyczyną skazania jezuity na zesłanie. Młody kapłan wydał swojemu komlogowi polecenie zgromadzenia wszelkich dostępnych danych o Hyperionie i na krótko przed lądowaniem zaczął uważać się za niemal specjalistę od tej planety.

– Natrafiłem na zapisy świadczące o tym, że na Hyperiona przybyła dość liczna grupa katolików, ale nigdzie nie ma żadnej wzmianki o tym, żeby utworzono tam diecezję – powiedział Hoyt pewnego wieczoru, kiedy gawędzili, leżąc obok siebie w zerograwitacyjnych hamakach. Większość współpasażerów przeżywała w tym czasie erotyczne przygody podłączona do stymulatora. – Przypuszczam, ojcze, że będziesz wykonywał pracę misyjną?

– W żadnym wypadku – odparł ojciec Duré. – Poczciwi mieszkańcy Hyperiona nigdy nie próbowali narzucać mi swoich przekonań religijnych, więc nie widzę powodu, dla którego miałbym rewanżować im się natarczywym nawracaniem. Chciałbym pojechać na południowy kontynent – Aquilę – a następnie wyruszyć z Port Romance w głąb lądu, ale wcale nie jako misjonarz, tylko jako etnolog. Mam zamiar założyć gdzieś nad Rozpadliną stację badawczą.

– Stację badawczą? – powtórzył ze zdziwieniem ojciec Hoyt. Zamknął oczy, pozwalając przez chwilę pracować swojemu implantowi, po czym otworzył je i spojrzał na starszego kapłana. – Ale przecież płaskowyż Pinion jest nie zamieszkany! Lasy ogniste sprawiają, że przez większą część roku w ogóle nie można się tam dostać.

Ojciec Duré uśmiechnął się i skinął głową. Nie miał implantu, a jego przestarzały komlog przez całą podróż spoczywał w bagażu.

– Niezupełnie – odparł. – Nie jest też prawdą, że nikt tam nie mieszka. Zapomniałeś o Bikurach.

– Bikurowie... – Hoyt ponownie zamknął oczy. – To tylko legenda –dodał po dłuższej chwili.

– Hmmm... – mruknął jezuita. – Spróbuj wywołać hasło „Mamet Spedling”.

Lenar Hoyt posłusznie zacisnął powieki. Indeks Główny poinformował go, że Mamet Spedling był niezbyt znanym badaczem, członkiem Instytutu Shackletona na Renesansie; niemal półtora stulecia wcześniej przedstawił on Instytutowi krótki raport. Opisywał w nim uciążliwą podróż w głąb lądu z niedawno założonego Port Romance, przez bagna – obecnie zamienione w plantacje plastowłókników – i lasy ogniste (udało mu się przebyć je w krótkim okresie spokoju), wspinaczkę na strome zbocza płaskowyżu Pinion, a wreszcie odnalezienie Rozpadliny i żyjącego nad nią niewielkiego plemienia, odpowiadającego opisowi legendarnych Bikurów.

W swojej notatce Spedling postawił hipotezę, że ludzie ci są potomkami kolonistów z zaginionego statku osiedleńczego, który trzysta lat wcześniej uległ awarii w tym rejonie. Opisał także wszystkie klasyczne objawy zacofania kulturowego, będącego wynikiem całkowitej izolacji, braku dopływu świeżej puli genów oraz nadmiernego przystosowania do warunków zewnętrznych. Swoje obserwacje podsumował krótkim, ale dosadnym zdaniem: „Już po dwóch dniach stało się dla mnie oczywiste, że Bikurowie są zbyt głupi, leniwi i nudni, żeby warto było poświęcać im więcej czasu”. Ponieważ jednocześnie lasy ogniste zaczęły wykazywać objawy powrotu do aktywności, Spedling istotnie nie poświęcił swemu odkryciu ani minuty więcej, tylko skierował się najszybciej, jak mógł, w drogę powrotną ku wybrzeżu. Trwająca trzy miesiące wędrówka przez „spokojne” lasy kosztowała go utratę czterech tubylczych tragarzy, całego sprzętu i zapisków oraz lewej ręki.

– Mój Boże... – powiedział Lenar Hoyt, leżąc w zerograwitacyjnym hamaku na pokładzie statku „Nadia Oleg”. – Dlaczego właśnie Bikurowie?

– A dlaczego nie? – odparł łagodnie ojciec Duré. – Nie wiemy o nich zbyt wiele.

– Nie wiemy zbyt wiele o niemal całym Hyperionie! – Młody ksiądz dał się ponieść emocjom. – A co z Grobowcami Czasu i legendarnym Chyżwarem na północ od Gór Cugielnych na Equusie? Wszyscy o tym mówią!

– Otóż to – odparł jezuita. – Jak myślisz, Lenar, ile uczonych prac napisano o Grobowcach i Chyżwarze? Sto? Tysiąc? Kilka tysięcy? – Duré nabił fajkę i zapalił ją, co przy braku ciążenia wcale nie było łatwym zadaniem. – Poza tym, nawet jeśli ten Chyżwar istnieje naprawdę, to nie jest człowiekiem, a mnie interesują wyłącznie ludzie.

– Rzeczywiście – zgodził się Hoyt, szykując swój intelektualny arsenał do frontalnego ataku. – Ale chyba się zgodzisz, ojcze, że zagadka Bikurów nie należy do najbardziej fascynujących. W najlepszym razie znajdziesz kilkudziesięciu dzikusów zamieszkujących wiecznie zadymione tereny, tak... tak nieciekawe, że nawet niezaznaczone na tamtejszych mapach. Po co zajmować się czymś takim, skoro Hyperion oferuje tyle wspaniałych, ekscytujących tajemnic? Na przykład labirynty! – Hoyt aż zarumienił się z podniecenia. – Czy wiesz, ojcze, że Hyperion jest jedną z dziewięciu planet z labiryntami?

– Oczywiście. – Powietrzne prądy zaczęły rozciągać otaczającą starszego kapłana, niemal dokładnie kulistą chmurę dymu. – Tyle że w całej Sieci labiryntami zajmuje się już mnóstwo ludzi, a poza tym, przecież one liczą sobie... ile? Pół miliona lat standardowych? Zdaje się, że prawie trzy czwarte miliona. Ich tajemnic wystarczy jeszcze dla co najmniej kilku pokoleń. Natomiast, jeżeli chodzi o Bikurów, to, jak myślisz, jak długo uda im się przetrwać, zanim zostaną wchłonięci przez nowoczesne społeczeństwo? Albo, co znacznie bardziej prawdopodobne, po prostu starci z powierzchni planety w wyniku jakiegoś niefortunnego zbiegu okoliczności?

Hoyt wzruszył ramionami.

– Może nawet już się to stało. Minęło sporo czasu od chwili, kiedy dotarł do nich Spedling, a jeśli rzeczywiście wyginęli, to cały twój wysiłek, ojcze, zda się na nic – powiedział.

– Otóż to – odparł spokojnie ojciec Duré i wypuścił kłąb dymu.

Dopiero podczas ostatniej godziny, jaką spędzili razem, w trakcie podchodzenia do lądowania, jezuita otworzył się częściowo przed młodszym kolegą. Hyperion wisiał przed nimi już od dłuższego czasu, oślepiająco biały, zielony i błękitny, kiedy nagle wiekowy prom wszedł w górne warstwy atmosfery. Za szybą pojawiły się na krótko płomienie, a potem rozpoczął się spokojny lot ślizgowy z sześćdziesięciokilometrowej wysokości, poprzez kolejne powłoki chmur, nad lśniącymi morzami, ku pędzącej im na spotkanie linii terminatora.

– Wspaniałe... – szepnął ojciec Duré, chyba bardziej do siebie niż do młodego księdza. – Po prostu wspaniałe. Właśnie w chwilach takich jak ta rozumiem... a przynajmniej wydaje mi się, że rozumiem, na jak wielkie poświęcenie musiał zdobyć się Syn Boży, zgadzając się zostać Synem Człowieczym.

Hoyt spróbował podjąć rozmowę, lecz ojciec Duré spoglądał w milczeniu przez okno, pogrążony głęboko w myślach. Dziesięć minut później wylądowali w porcie kosmicznym w Keats. Ojca Duré wciągnął wir formalności związanych z odprawą celną, a po kolejnych dwudziestu minutach wielce rozczarowany Lenar Hoyt pędził już z powrotem ku czekającemu na orbicie statkowi „Nadia Oleg”.

– Pięć tygodni później, naturalnie, według mojego czasu, wróciłem na Pacem – wspominał ojciec Hoyt. – Straciłem osiem lat, ale nie wiedzieć czemu wydawało mi się, że poniosłem także inne, znacznie większe straty. Zaraz po moim powrocie zostałem poinformowany przez biskupa, że przez cztery lata swego pobytu na Hyperionie Paul Duré nie dał znaku życia. Nowy Watykan wydał fortunę na połączenia komunikatorowe, lecz ani władze planety, ani konsulat w Keats nie były w stanie odnaleźć zaginionego kapłana.

Hoyt przerwał, by napić się wody ze stojącej przed nim szklanki.

– Pamiętam te poszukiwania – powiedział konsul, korzystając ze sposobności. – Oczywiście nie znalazłem ojca Paula Duré, ale uczyniliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Theo, mój zastępca, poświęcił mnóstwo czasu i energii, by wyjaśnić tajemnicę zaginięcia księdza. Niestety, nie natrafiliśmy na żadne ślady, jeśli nie liczyć kilku sprzecznych doniesień z Port Romance, które w dodatku dotyczyły okresu obejmującego kilka tygodni zaraz po jego przybyciu. Na tamtych terenach znajdują się wyłącznie wielkie plantacje pozbawione jakiejkolwiek łączności ze światem, przede wszystkim dlatego, że oprócz plastowłókników uprawia się tam także narkotyki. Przypuszczam, że nie udało nam się dotrzeć do właściwych ludzi. O ile wiem, w chwili, kiedy opuszczałem Hyperiona, sprawa ojca Duré nie była jeszcze zamknięta.

Lenar Hoyt skinął głową.

– Wylądowałem powtórnie w Keats miesiąc po objęciu stanowiska przez twojego następcę. Biskup nie posiadał się ze zdumienia, kiedy mu powiedziałem, że pragnę tam wrócić. Zostałem nawet przyjęty na audiencji przez Jego Świątobliwość. Przebywałem na Hyperionie niecałe siedem tamtejszych miesięcy, ale tajemnicę ojca udało mi się odkryć dopiero na krótko przed opuszczeniem planety. – Kapłan położył rękę na dwóch sfatygowanych notatnikach. – Jeżeli mam kontynuować moją opowieść – powiedział zmienionym głosem – będę musiał odczytać fragmenty jego notatek.

Drzewostatek „Yggdrasill” ustawił się w taki sposób, że słońce Hyperiona skryło się za pniem drzewa. W rezultacie platforma jadalna i otaczające ją ściany z liści znalazły się w głębokim mroku, a niebo nad pielgrzymami, dookoła nich i pod ich stopami wypełniły gwiazdy – tyle tylko że zamiast kilku tysięcy, jakie widać z powierzchni większości planet, były ich miliony. Hyperion urósł już do rozmiarów sporej kuli, pędzącej na spotkanie statku niczym śmiertelnie groźny pocisk.

– Czytaj – powiedział Martin Silenus.

Fragmenty

Endymion

Czytasz te słowa z niewłaściwych przyczyn.
Jeżeli chcesz się dowiedzieć, jakie to uczucie kochać się z mesjaszem – naszym mesjaszem – lepiej odłóż tę książkę, gdyż jesteś po prostu zwykłym podglądaczem.
Jeśli jesteś zagorzałym wielbicielem Pieśni starego poety i kieruje Tobą niepohamowana ciekawość dalszych losów pielgrzymów, którzy wraz z nim przybyli na Hyperiona, muszę Cię rozczarować: nie mam pojęcia, co się stało z większością nich. Pomarli blisko trzysta lat przed moim narodzeniem.
Jeżeli liczysz na to, że lepiej zrozumiesz przesłanie przekazane nam przez Tę, Która Naucza, prawdopodobnie również sprawię Ci zawód. Muszę bowiem przyznać, że o wiele bardziej interesowała mnie jako kobieta niż jako nauczyciel czy mesjasz.
Jeśli wreszcie interesują Cię jej lub moje losy – cóż, masz w rękach niewłaściwy dokument. Wprawdzie nie ma w nich żadnych tajemnic, ale nie towarzyszyłem jej w ostatnich chwilach, sam zaś dopiero czekam na śmierć, pisząc te słowa.
Jeżeli w ogóle czytasz to, co napisałem, jestem zdumiony, choć nie pierwszy to wypadek, gdy rozwój wydarzeń mnie zdumiewa. Ostatnie kilka lat mojego życia stanowił nieprzerwany ciąg nieprawdopodobnych sytuacji, z których każda kolejna okazywała się cudowniejsza i bardziej nieunikniona od poprzedniej. Spisuję wspomnienia, żeby się nimi podzielić; może nawet nie tyle podzielić nimi – skoro dokument, jaki wyjdzie spod mojej ręki, zapewne nigdy nie zostanie znaleziony – ile raczej je uporządkować, tak na piśmie, jak i w głowie.
„Skąd mam wiedzieć, co myślę, dopóki nie zobaczę, co powiedziałem?”, jak powiedział jeden z pisarzy żyjących w świecie przed hegirą. Właśnie: muszę zobaczyć te wszystkie wydarzenia ułożone po kolei, żeby się przekonać, co o nich myślę. Kiedy ujrzę fakty i uczucia opisane czarno na białym, uwierzę, że rzeczywiście w nich uczestniczyłem i ich doświadczałem.
Jeżeli czytasz z tych samych powodów, dla których ja piszę – chciałbyś wprowadzić jakiś porządek w chaos ubiegłych lat, ująć w karby rozsądku przypadkowe zdarzenia, które kierowały naszym życiem na przestrzeni kilku standardowych dziesięcioleci – to kto wie, czy jednak nie kierują Tobą właściwe motywy.

Od czego mam zacząć? Może od wyroku śmierci? Tylko czyjego – mojego czy jej? A jeżeli mojego, to którego? Jest w czym wybierać... Niech więc będzie ostatni z nich: zacznę od końca.
Piszę te słowa zamknięty niczym kot Schrödingera w pudełku krążącym wysoko na orbicie wokół objętego kwarantanną Armaghastu. Moje więzienie niezbyt przypomina pudełko: jest raczej gładką ­elipsoidą o wymiarach trzy na sześć metrów. Do końca mojego życia pozostanie całym moim światem. Jego wnętrze stanowi spartańska cela, w której umieszczono czarną skrzynkę odpowiedzialną za przetwarzanie zużytego powietrza i odchodów, koję, syntezator żywności, wąską ladę, pełniącą jednocześnie funkcję stołu jadalnego i biurka do pisania, oraz umywalkę, prysznic i muszlę klozetową, z niepojętych dla mnie powodów oddzielone od reszty pomieszczenia plastowłókninowym przepierzeniem. Nikt mnie tu nigdy nie odwiedzi; w takich warunkach mówienie o „prywatności” zakrawa na kiepski żart.
Mam tu jeszcze tabliczkę i pisak. Po skończeniu strony kopiuję ją na mikropergamin produkowany przez przetwornik odpadków. Jedyną widoczną zmianą w moim otoczeniu jest rosnący z dnia na dzień stosik cienkich jak folia kartek.
Nigdzie nie widać fiolki z gazem trującym, zainstalowanej w statyczno-dynamicznej skorupie pudełka dla kota i podłączonej do filtrów powietrza w taki sposób, że wszelkie próby rozbrojenia mechanizmu doprowadziłyby do opróżnienia jej z cyjanku – podobnie zresztą jak próby uszkodzenia samej skorupy. Detektor promieniowania, podłączony do niego zegar i próbkę pierwiastka promieniotwórczego również wtopiono w zamrożone pole energetyczne skorupy. Nie będę wiedział, kiedy losowo działający zegar uruchomi detektor; nie zorientuję się, gdy ten sam zegar usunie ołowiany płaszcz, przesłaniający drobinkę izotopu, podobnie jak nie będę miał pojęcia, kiedy z próbki wystrzeli jakaś cząstka.
Z pewnością jednak zauważę, jeżeli w chwili pojawienia się cząstki detektor będzie włączony. Przez tę sekundę czy dwie, zanim gaz mnie zabije, powinienem poczuć w powietrzu zapach gorzkich migdałów.
Mam nadzieję, że będzie to dosłownie sekunda czy dwie.
Formalnie rzecz biorąc, zgodnie z prastarym paradoksem fizyki kwantowej nie jestem w tej chwili ani żywy, ani martwy. Istnieję w stanie niestabilnym, pod postacią nakładających się fal prawdopodobieństwa, dawno temu zarezerwowanym dla kota w eksperymencie ­myślowym Schrödingera. Ponieważ skorupa pudełka jest niczym innym jak czystą, zamrożoną energią, gotową uwolnić się przy choćby najlżejszej próbie ingerencji, nikt tu nie zajrzy, żeby sprawdzić, czy żyję. Teoretycznie nikt nie jest bezpośrednio odpowiedzialny za moją egzekucję; to niezmienne prawa kwantowe decydują o tym, czy przeżyję następną mikrosekundę. Nie ma obserwatorów.
Jednakże to ja jestem obserwatorem i na ten konkretny kolaps funkcji falowej czekam z całkiem sporym zainteresowaniem. Będzie taka krótka chwila, gdy usłyszę syk ulatującego gazu, a cyjanek nie dotrze jeszcze do moich płuc, serca i mózgu. Dowiem się wtedy, jak wszechświat postanowił dalej ewoluować.
Przynajmniej jeśli chodzi o mnie samego, co, jeśli się nad tym głębiej zastanowić, jest jedynym aspektem ewolucji wszechświata, jaki interesuje większość ludzi.
Tymczasem jem, śpię, wydalam, oddycham i przechodzę przez codzienny rytuał zdarzeń godnych co najwyżej zapomnienia. Cóż za ironia losu, skoro żyję (o ile „żyję” jest tu dobrym słowem) teraz tylko po to, by pamiętać. I pisać o tym, co pamiętam.
Niemal na pewno czytasz te słowa z niewłaściwych przyczyn, ale w naszym życiu nie brakuje sytuacji, gdy przyczyny nie są najważniejsze. Liczy się tylko to, że coś robimy. W końcowym rozrachunku warte zapamiętania będą dwa niezmienne fakty: ja spisałem moje wspomnienia, a Ty je czytasz.
Od czego zacząć? Od niej? Jest osobą, o której chcesz czytać, ja zaś chcę ją zapamiętać ponad wszystko inne. Może jednak powinienem zacząć od opisu wydarzeń, które zaprowadziły mnie najpierw do niej, a później tutaj – choć po drodze odwiedziłem wiele miejsc w naszej galaktyce i poza jej granicami.
Chyba zacznę od początku: od mojego pierwszego wyroku śmierci.

Disciple_1

piątek, 18 lutego 2011

Bo to empik jest..

Zdecydowanie trzeba upowszechnić monopolistyczne praktyki empiku. Wpadłem dziś na ciekawy tekst, który świetnie podsumowuje to co wiemy już od dawna...

 

Bo to empik jest.

Na empik skargi sypią się zewsząd. Sęk w tym, że pochodzą one raczej od osób, które nie mają klapek na oczach i nie zasilają kiesy owej sieci co weekend. Zawsze istnieje też opcja, że jesteś kimś, kto w piecu pali banknotami stuzłotowymi (zainteresowanych odsyłam do „Stosik #1” i różnicy cenowej między pewnym portalem internetowym a hipotetycznym zakupem w Empiku). Problem w tym wszystkim jest jeden, jednak bardzo poważny – ludzie kupują masowo w empiku. Bo blisko (strach lodówkę otworzyć, żeby nie wyskoczyło logo empiku), bo odbiór w salonie za darmo, bo empik.com. No kto normalny kupuje jedną książkę w sieci, płacąc co najmniej kilka złotych za przesyłkę? Toż to nieopłacalne jest! No okej, jest nieopłacalne w wypadkach nowości na rynku (jednak patrząc na ceny w empiku, to premiery danych tytułów trwają tam całymi latami). Niestety, do tej pory niewiele osób wpadło na pomysł, że zamawiając książki w księgarniach „nie dla elity” może i zapłacą kilkanaście złotych za przesyłkę, ale pewnie już przy dwóch, trzech pozycjach różnica między empikiem pokryje koszty przesyłki, a i na piwo zostanie.


Powiedzmy sobie szczerze: w ostatnich dniach chyba wszystkie serwisy zajmujące się dystrybucją książek i innych rozrywkowych mediów głośno odetchnęły zaraz po ogłoszeniu przez Urząd Antymonopolowy zablokowania fuzji empiku z Merlinem. Wiele osób nawet nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo mieliby przekichane miłośnicy literatury (o innych gałęziach nie mam się co wypowiadać jako niedzielny klient). Już w obecnej chwili empik nie posiada sensownej konkurencji (chyba tylko Matras może tu cokolwiek zdziałać, a i nie zawsze, szczególnie po tym, jak Kolporter wycofał się z tej gałęzi), przez co jego macki sięgają coraz głębiej. Małe wydawnictwa praktycznie nie mogą pozwolić sobie na niemożność sprzedaży książek w empiku, dlatego muszą godzić się na warunki sprzedaży, jakie się im narzuci. Premiery na wyłączność to chyba jeden z najbardziej znanych przykładów. Dlatego jeszcze raz apeluję o modły do UA, który fuzję zablokował. Nie wyobrażam sobie połączenia sił empiku z Merlinem, największą polską księgarnią internetową. Dyktowanie warunków na całym rynku stałoby się codziennością, a małe księgarnie zaczęłyby być zamykane z braku klientów (przecież empik ma ładne salony, można poczytać pomiędzy półkami, duży wybór towaru…).

Empik na obecną chwilę z wydawnictwami gra nie fair. Naprawdę nie trzeba szukać daleko, by spotkać kolejne przypadki maksymalnego zwlekania z płatnościami. Dostawcy towarów muszą zaciągać kredyty na spłatę bieżących zobowiązań, a empik przypomina sobie o ich istnieniu dopiero wtedy, gdy złożony zostanie pozew sądowy. Ale to i tak nie zmienia faktu, że pół roku czekania na pieniądze jest tutaj tradycją (w umowie widnieje 120 dni, najczęściej). Co najlepsze, gdy któryś z portali internetowych zapytał empik, czy w związku ze zwlekaniem z zapłatą mają problemy finansowe, rzeczniczka sieci odpowiedziała zdziwiona „Nie, nie mamy problemów finansowych”. Robienie dobrej miny do złej gry nie jest dobrym rozwiązaniem.

Kolejnym ciekawym aspektem całej sprawy jest wprowadzenie VAT-u na książki. Wiele księgarń i wydawnictw postanowiło zminimalizować straty i wyprzedać zalegające pozycje z dużymi obniżkami. Empik postanowił nie robić nic (albo jakoś nieśmiało to robili), zostawiając ceny książek w niezmienionej formie. Przecież i tak możemy je zwrócić jako niesprzedane, po co mają zalegać w magazynach, a wydawca jakoś sobie poradzi?

Premiery książek to kolejna sprawa, którą powinien zająć się odpowiedni urząd. Powiedzcie mi, jak to jest, że zamawiając książkę w empik.com najczęściej dostaniemy ją kilka dni przed premierą (sam „Metro 2034” otrzymałem tydzień przed oficjalną datą sprzedaży)? Znowu godzi to w małe księgarnie, które na takie warunki pozwolić sobie nie mogą. Jeśli tytuł jest głośny, a czytelnik chce mieć go przed premierą, gdzie skieruje swe kroki? Oczywiście do empiku. I spora część potencjalnych kupujących już nie musi drałować do księgarń w dniu premiery (i zakupić książkę w innym sklepie niż salon empiku). Przykłady? Książki Trudi Canavan, „Ruda sfora” czy wiele innych tytułów z Fabryki Słów.

Żeby dalej nie szukać, warto przybliżyć wam wybrane pomysły kierownictwa sieci na usprawnienie komunikacji z klientem i sprzedaży towarów. Któż nie pamięta słynnego poruszenia „Klient - twój przyjaciel”? Jakieś mądre osoby wpadły na pomysł, by kazać zwracać się pracownikom do klientów po imieniu wyczytanym z karty płatniczej (płacący gotówką zazwyczaj plakietki z imieniem nie noszą). Wiele osób żegnały przyjacielskie „Do widzenia, Panie Marku” czy nawet „Do zobaczenia, Ewo”. Obrywał pracownik, bo nie chcąc stracić pracy musiał dostosować się do „dobrych rad” kierownictwa. Zdziwiony empik odpowiada, że skarg napłynęło tylko kilka. Zastanawiające jest to, że wycofali się z pomysłu. Czyżby kilka skarg na ilość klientów liczoną zapewne w milionach jest w stanie zagrozić pozycji sieci? No cóż, spece od PR nie biorą pieniędzy za nic. W sumie, to powinniśmy się już dawno przyzwyczaić do taktyki empiku, która brzmi: „Chcieliśmy tylko usprawnić naszą komunikację z klientem. Skargi? Jakie skargi?”. Oto wypowiedź jednej z byłych pracowniczek naszej sieci (relacja odnosi się do konkretnego sklepu, znam tylko nazwę centrum handlowego, ale gdzie ono leży, to nie mam zielonego pojęcia):

„[…]Dział muzyki: pracowników przez większość czasu nie było, więc klienci, którzy chcieli się poradzić w sprawach muzyki musieli przychodzić na Dział Książki, ponieważ nie mieli od kogo uzyskać informacji w sprawie muzyki. Pracownicy większą część czasu spędzali na pogaduszkach na zapleczu.
Dział prasy: prasa była na bieżąco donoszona, chociaż szczerze mówiąc, nie można było znaleźć pewnych pozycji. Płyty dołączane do gazet najczęściej były pogubione.
Dział art-pap: jak widać na sklepie dział papierniczy to chaos. Nie można znaleźć wielu rzeczy i tak naprawdę panuje syf.
Dział multimedialny: raczej dobrze funkcjonował.
Dział książki: kierowniczka działu jest niekompetentną osobą, ponieważ (moje osobiste odczucie) zna się mniej na książkach niż sami pracownicy, każe wciskać książki na półki, które następnie są pogniecione, a na dziale książek dla dzieci wiecznie brakowało jakichś elementów książek.

Ogólnie to niby przerwa trwa 15 minut, ale każdy siedzi jak chce, chyba, że jest pogoniony przez dyrektora sklepu. Jeśli chodzi o relacje z pracownikami, to muszę powiedzieć, że jest dobra atmosfera, nie mogę nic zarzucić. O klienta też pracownicy dbają.
[…]
W Empiku nie jest najgorzej, chociaż pracownicy nie zarabiają adekwatnie do zysków salonów.”

Ostatnio sieć obiegła także informacja o promocyjnych cenach reklam w salonach – w większości przypadków znacznie droższych. Podstawowa forma promocji w empiku to 20.000 złotych (kwota niemała, biorąc pod uwagę średni zysk wydawnictwa na jednym egzemplarzu książki), przy minimum trzech tysiącach egzemplarzy książki. Szczególnie dobrze całą sytuację widać przed świętami. Wydawca płaci za promocję pełną stawkę, ale nie powinien się zdziwić wtedy, gdy nagle dwie trzecie nakładu zostaną mu zwrócone (empik zastrzega sobie prawo pełnego zwrotu). Tylko że on poniósł koszty druku, dystrybucji i magazynowania zwrotów. Teraz nagle nikt nie wie, co z nimi zrobić. Niestety, wydawnictwa nie nauczyły się niczego po problemach sprzed dwóch lat bodajże, gdy w okresie kwiecień – czerwiec empik finansowo leżał, wiele nowości nie zostało zamówionych (a wydawnictwa drukowały więcej, bo były pewne zbytu do salonów). A tu nagle okazuje się, że empik pieniędzy nie ma, a wydawnictwom płaci zwrotami. Bo nie ma pieniędzy. A co zrobić w przypadku, gdy jednak sieci zależy na produkcie? Zwrócić go i zamówić ponownie, z wydłużonym terminem spłaty. Nagle wiele dystrybutorów ma duży problem, bo byli mamieni kamiennymi fundamentami empiku. I z dnia na dzień okazuje się, że problemy osiągnęły w firmie apogeum. Mimo to empik nadal trwa przy swoim, że problemy są przejściowe i nie ma problemów z płynnością finansową. Strzelają sobie w kolano. Z armaty.

Kolejna opinia, tym razem od jednego z wydawnictw (czy współpracujących, to nieistotne):

„Truizmem jest powiedzieć, że Empik jest w zasadzie już monopolistą na rynku księgarskim – ma taką pozycję, że bez niego sensowna promocja jest niemożliwa. Chcesz wypromować bestseller – bez Empiku i jego promocji jest to niemożliwe. A promocje oczywiście są bardzo kosztowne i nie zawsze się zwracają. Tematu chyba nie muszę rozwijać – wszystko, co idzie w stronę monopolu jest niekorzystne tak dla wydawców, jak dla czytelników (np. książki których Empik nie weźmie mają duże mniejsze szanse dotrzeć do czytelników, a ludzie coraz bardziej przyzwyczajają się do zakupów w Empiku). Niewątpliwie dobrze się stało, że Empik nie będzie mógł się połączyć z Merlinem.
Ale równocześnie Empik sporo wydawcom daje – zapewnia sprzedaż i promocję, która w innych księgarniach jest nie do osiągnięcia. Na Empiku więc również, o ile książka jest dobrym materiałem do tego typu sieci – dobrze się zarabia. Koszty współpracy z nimi są wysokie, ale też przeważnie się zwracają. No i może jeszcze jedna rzecz na koniec. Wydawcy raczej nie wpłyną na zmianę pozycji Empiku. Te zmiany musiałyby być oddolne. Jeżeli czytelnicy zaczęliby wybierać inne księgarnie, mniej zorientowane na bestsellery, a bardziej na książkową różnorodność, pewnie byłoby to z korzyścią dla wszystkich.”

Nie myślcie sobie jednak, że cała wina leży po stronie empiku. Dużą zasługę w obecnej sytuacji rynkowej mają też same wydawnictwa, które zgadzały się na sprzedaż swoich książek za pół ceny i długie terminy płatności. Nie wspominam tu o małych firmach, dla których współpraca z empikiem jest „być albo nie być”. Do współpracy przystępowały też molochy wydawnicze, które chciały z empiku uczynić rzekę zysków. Okazało się jednak, że tak wspaniale nie jest, jak było mówione, a zamiast rzeki zysków mamy potok długów. Dlatego zastanawiają mnie obecne jęki na wszelkie nowe umowy i próby zrzucenia wszystkich kosztów na wydawców. Sami wyhodowaliście sobie ten wrzód na tyłku, a teraz płacicie za to i wy, i czytelnicy. Może nastał czas, by zwrócić się w stronę małych, nie zrzeszonych księgarni, które wegetują dzięki monopoliście, jakim jest empik? Plusy są tu zasadnicze – nie ma potrzeby utrzymywania potężnej bazy logistycznej, armii pracowników i co najważniejsze, opłacania kosztów wynajęcia powierzchni pod salony itp. itd. To kolejny warunek, który sprawia, że empik nie obniży cen oferowanych produktów – absurdalne, bo absurdalne, ale sieci po prostu na to nie stać. Wyłącznie na własne życzenie. A wielu klientów nadal jest nieświadomych innych miejsc, gdzie ceny są naprawdę dużo niższe. Wystarczy przejrzeć pierwsze lepsze oferty na Allegro, by znaleźć produkty rodem z empiku kilkanaście złotych taniej. Że o premierach na wyłączność nie wspomnę – kto przy zdrowych zmysłach zamówi książki, do których przez długi czas empik rościł sobie wyłączność? Znowu tracą czytelnicy, którzy muszą zamawiać w empiku, tracą także wydawnictwa, które podłączają się do jednej kroplówki.

Najgorsza w tym wszystkim jest świadomość kupujących – spotkałem się z wieloma stwierdzeniami, że nie ma co narzekać na empik tylko dlatego, że mają wysokie ceny. Uwierzcie mi, ja wcale bym na tą sieć nie narzekał, gdyby tylko ceny mieli wysokie, a wszystko inne grało i huczało. Chcecie tracić grube setki złotych? Wasza sprawa i wasze pieniądze, mi naprawdę nic do tego. Ale że jednak empik często nie gra fair wobec kontrahentów, trzeba było napisać powyższy tekst, który może i można znaleźć ogółem w sieci we fragmentach, ale niektórzy nie mieli z nim nigdy styczności.

Niestety, sam empik odmówił komentarza na temat przesłanego tekstu, argumentując to faktem, że owe wydarzenia skomentowali już dawno temu. Zazwyczaj były to zapewnienia „Wszystko w porządku”…

Dziękuję wszystkim osobom, które pomogły zbierać informacje do tekstu oraz wydawnictwu, które jednak nie bało się odezwać w tej sprawie.

PS. Z ostatniej chwili czekamy na decyzję w sprawie odwołania empiku od odmowy fuzji... 
 
Źródło : http://zaginionyalmanach.blogspot.com/

sobota, 12 lutego 2011

Role-playing games - Part III

I znów brak czasu na cokolwiek poza trybem praca-dom-praca... Powstaje wówczas pytanie - Dlaczego doba ma 24 godziny ?  Choć nie ukrywam, że po 13 latach znów przeszedłem DK2 !

Trzecia już część poświęcona kultowym grom RPG... tym razem będzie o dwóch wyjątkowych tytułach, a mianowicie Fallout i Arcanum. O tyle o ile tego pierwszego nikomu  nie trzeba przedstawiać to z drugim może być już kłopot z racji tego, że nie jest tak legendarny? choć jakością nie odbiega wiele od serii F.


ARCANUM

W takim razie zacznijmy od Arcanum, które zostało wydane w 2001 roku na PC. Troika Games wykreowała niesamowity steampunkowy świat magii i techniki, które "żyją" obok siebie jak przysłowiowy pies z kotem. Fabuła jest bardzo, ale to bardzo rozbudowana, a sama gra dostarczyła mi mnóstwo miłych godzin przed ekranem monitora. Tak, tak to były jeszcze te czasy kiedy gry nie były łatwe ( 5h i finish ), nie były nudne ( liniowa fabuła ) i posiadały to Coś.




Grę przeszedłem prawie dwa razy, ponieważ przy pierwszym podejściu poszedłem zupełnie w technikę, przez co magia stała się dla mnie całkowicie niedostępna, a była tak ciekawa, że musiałem zacząć jeszcze raz. Generalnie nawet po tych dwóch razach nie odkryłem całej mapy świata Arcanum - gdzie są dziś gry podobne do Fallouta, Arcanum, Morrowinda, Obliviona gdzie spędza się całe godziny szwędając bez celu po świecie, aby odkryć coś niesamowitego ?




Przykładowy screen ekwipunku też robi wrażenie! Każdy szanujący się wynalazca/czarodziej zbierał bądź każdy napotkany kawał żelastwa/rośliny, aby potem stworzyć z tego coś... cokolwiek... i to dawało niesamowitą frajdę.




Sama gra nie doczekała się drugiej części, nie wiem dlaczego szczerze mówiąc bo była/jest rewelacyjna. A szkoda, szkoda...

FALLOUT

I co ja mam napisać ? To mniej więcej tak jakbym miał pisać o Diablo czy Starcrafcie... Może jedynie to, że nie chodzi mi o współczesnego Fallouta tylko jego I i II część z lat 1997-1998... Stare Dzieje... Stare Gry... Stare Dobre Czasy. Na pewno gra, która zawsze będzie mieć mocną pozycję w najlepszych 10 grach w historii...





I tak muzyka... Cmon! Klimat!




 Pip-boy i mapa.




To było 13 lat temu... Fallout Tactics było średnie, natomiast Fallout 3 i szczególnie New Vegas z honorem kontynuowały serię, choć moim zdaniem były to już inne gry. Niby ten sam świat, klimat rewelacyjny, różne smaczki w grze tak charakterystyczne dla gatunku... ale mimo wszystko... chyba za stary już jestem.

Część gier z tamtych lat nie działa na dzisiejszych kompach... DK2 odpaliłem po 1,5h starania się i googlowania... udało się, przeszedłem po raz xx i z bananem na ustach oglądałem jedne z najlepszych cut scenów w historii gier. Coś czuję, że w bardzo nie długim czasie spróbuję z innym tytułem z XX wieku...

Disciple_1

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...