czwartek, 23 grudnia 2010

Moja pierwsza książka fantasy... Sabriel - Garth Nix

Wstępniak

Ciekawe czy pamiętacie swoją pierwszą kupioną książkę fantasy? Ja szczerze się przyznam, że musiałem poświęcić dłuższą chwilę, aby sprecyzować, która była tą jedyną. Z tego prostego powodu, że kupiłem ich wówczas kilka i nie byłem pewien, którą wziąłem do ręki jako pierwszą. Z pomocą przyszła technika w postaci historii zamówień w Merlinie ( fe! ). I wypadło, że musi to być trylogia Gartha Nixa - Stare Królewstwo. Pierwszy tom o wdzięcznym tytule Sabriel spoczywa dziś spokojnie na regale.

Tak, tak... zacząłem od książek adresowanych typowo do młodzieży ;) W końcu byłem dość młody, bo było to ładne parę lat temu... jednak nie znaczy to, że książka jest kiepska, wręcz przeciwnie, trafiłem idealnie na początek mojej przygody z fantasy!

Recenzja

Książka opowiada ciekawą historię dziewczyny imieniem Sabriel, której matka umiera podczas porodu, ojciec zaś jest arcymagiem o znacznej mocy. Sabriel zostaje przyjęta do szkoły, gdzie może rozwijać swe wrodzone umiejętności, a tatuś odwiedza ją tylko sporadycznie. Brzmi dość oklepianie co ? Na szczęście to tylko pozory... ponieważ Nix wykreował bardzo ciekawy świat umarłych, a Ja dotychczas nie spotkałem się z niczym podobnym w innych książkach. A wiadomo nie od dziś, że jak coś jest oryginalne i wyjątkowe to musi też być ciekawe...




I tak pewnego dnia do Sabriel przybywa stworzenie cienia pochodzące z krainy umarłych, a także przynosi pas z dzwonkami, które są oznaką profesji nekromantów. Brzmi lepiej prawda ? Wówczas Sabriel dowiaduje się o zaginięciu ojca, co powoduje w niej naturalną chęć odnalezienia staruszka. Wyprawa będzie długa, trudna i niebezpieczna, ponieważ musi się udać do Starego Królestwa...

Podczas jej podróży dowiaduje się, że jest spadkobierczynią pewnego rodzaju starożytnej magii, która polega na "układaniu do spoczynku" wszelkiej maści nadaktywnych umarlaków. Sabriel zostaje Abhorsenem...


Tak zaczyna się nasza podróż, a raczej obserwowanie barwnej Sabriel i jej zmagań w Starym Królewstwie, gdzie niepodzielnie panuje Kodeks i jego prawa. Nixowi udało się stworzyć spójny, oryginalny świat, który wciągnie nas na kilka dni, tygodni... oprócz Sabriel, mamy jeszcze dwa tomy trylogii : Lirael i Abhorsen.


Dodatkowe informacje

O autorze : http://pl.wikipedia.org/wiki/Garth_Nix












Tytuł: Sabriel
Cykl: Stare Królewstwo
Tom: 1
Autor: Garth Nix
Tłumaczenie: Ewa Elżbieta Nowakowska
Wydawca: Wydawnictwo Literackie
Miejsce wydania: Kraków
Data wydania: 25 maja 2006
Liczba stron: 358
Oprawa: miękka
Wymiary: 123 × 197 mm

Tytuł: Lirael
Cykl: Stare Królewstwo
Tom: 2
Autor: Garth Nix
Tłumaczenie: Rafał Śmietana
Wydawca: Wydawnictwo Literackie
Miejsce wydania: Kraków
Data wydania: 25 maja 2006
Liczba stron: 488
Oprawa: miękka
Wymiary: 123 × 197 mm


Cykl: Stare Królewstwo
Tom: 3
Autor: Garth Nix
Tłumaczenie: Agnieszka Kuc
Wydawca: Wydawnictwo Literackie
Miejsce wydania: Kraków
Data wydania: 25 maja 2006
Liczba stron: 418
Oprawa: miękka
Wymiary: 123 × 197 mm


Fragmenty


Zaraz po otwarciu oczu ujrzała niebieską tapetę na suficie, poprószoną deseniem srebrnych gwiazdek. Po przeciwnych stronach pokoju znajdowały się dwa okna, ale o zatrzaśniętych okiennicach, Sabriel nie miała więc pojęcia, która może być godzina, ani też, jakim sposobem się tu dostała. Z pewnością była w domu Abhorsena, lecz ostatnią rzeczą, którą pamiętała, było omdlenie na schodach.

Ostrożnie, gdyż po dniu i nocy spędzonych w podróży, po strachu i dramatycznej ucieczce bolał ją nawet kark, Sabriel uniosła głowę, by się rozejrzeć i znowu napotkała spojrzenie zielonych oczu kota, który nie był kotem. Stworzenie leżało w pobliżu jej stóp przy końcu łóżka.

- Kim..., czym jesteś? - zapytała nerwowo Sabriel, która nagle aż za dobrze zdała sobie sprawę, że pod miękkimi prześcieradłami leży zupełnie naga. Radość dla zmysłów, ale też całkowita bezbronność. Jej oczy łypnęły na pochwę z mieczem i pas z dzwonkami, starannie powieszone na wieszaku koło drzwi.

- Znają mnie pod wieloma imionami - odrzekł kot. Miał dziwny głos, na wpół miauczący, na wpół mruczący; syczał przy wymawianiu samogłosek. - Możesz nazywać mnie Mogget. Co do tego, kim jestem, to niegdyś bywałem wieloma istotami, teraz jednak jestem tylko kilkoma. Przede wszystkim jestem sługą Abhorsena. Chyba że byłabyś tak miła i zdjęła mi tę obrożę?

Sabriel uśmiechnęła się niepewnie i potrząsnęła stanowczo głową. Czymkolwiek był Mogget, obroża była jedyną rzeczą, która sprawiała, że służył Abhorsenowi... lub komuś innemu. Widniejące na obroży znaki Kodeksu mówiły o tym w jednoznaczny sposób. Jeśli Sabriel potrafiła to ocenić, zaklęcie nakładające więzy na Moggeta liczyło sobie ponad tysiąc lat. Niewykluczone, że był on jakimś duchem Nieskrępowanej Magii, tak starym jak sam Mur, albo i starszym. Zastanawiała się, czemu ojciec nigdy jej o nim nie wspominał, i żałowała, ściśnięta bólem, że po obudzeniu się nie znalazła ojca tu, w jego domu, i że ich kłopoty się nie skończyły.

- Tak też myślałem - powiedział Mogget, łącząc niedbałe wzruszenie ramion z przeciąganiem się. To..., lub raczej on, Sabriel czuła bowiem, że kot jest zdecydowanie rodzaju męskiego, skoczył na parkiet i szedł z wolna w kierunku kominka. Gdy przyglądała mu się doświadczonym okiem, spostrzegła, że cień Moggeta nie zawsze należał do kota.

Analizowanie ruchów zwierzęcia przerwało pukanie do drzwi, tak nagłe, że podskoczyła nerwowo i zjeżyły się jej włosy na karku.

- To tylko jeden ze sług - rzekł Mogget protekcjonalnym tonem. - Posłaniec Kodeksu, i do tego raczej niższej rangi. Zawsze przypalają mleko.

Sabriel zignorowała go i powiedziała:

- Proszę wejść. - Słysząc drżenie własnego głosu, uświadomiła sobie, że jeszcze długo będzie miała rozkołatane nerwy i będzie czuła osłabienie.

Drzwi rozsunęły się cicho, a do środka wpłynęła niska, spowita w szaty postać. Przypominała strażnika górnej bramy, ponieważ też nosiła kaptur i nie miała wyraźnej twarzy, jej habit nie był jednak czarny, lecz jasnokremowy. Pod spodem miała proste bawełniane odzienie, udrapowane na jednym ramieniu oraz gruby ręcznik przewieszony przez drugie ramię. Utkane dzięki Kodeksowi dłonie trzymały długą wełnianą opończę i pantofle. Postać bez słowa podeszła do łóżka i położyła ubranie na stopach Sabriel. Skręciła następnie w stronę umywalni: porcelanowej miski, która spoczywała na zdobionym filigranem srebrnym stojaku, ustawionym na części podłogi, wyłożonej kafelkami na lewo od kominka. Pokręciła kółkiem z brązu, a wówczas z rury w ścianie trysnął, bulgocąc, parujący wrzątek, którego brzydka woń kojarzyła się z siarką i czymś niemiłym. Sabriel zmarszczyła nos.

- Gorące źródła - skomentował Mogget. - Po chwili nawet nie poczujesz. Twój ojciec zawsze mówił, że dla komfortu wiecznie gorącej wody warto znosić ten zapach. A może to twój dziadek tak mawiał? Albo pra-pra-ciotka? Ach, ta pamięć... Sługa stał nieruchomo, gdy umywalnia napełniała się, po czym przekręcił kółko, by odciąć dopływ wody, ponieważ zaczęła przelewać się przez brzegi aż na podłogę, niedaleko Moggeta - ten zerwał się i niemal bezszelestnie odszedł dalej, zachowując odpowiednią odległość od posłańca Kodeksu. Całkiem jak prawdziwy kot, pomyślała Sabriel. Może narzucona mu postać zwierzęcia wywoływała również na przestrzeni lat - a nawet wieków - określony rodzaj zachowania.

Sabriel lubiła koty. W szkole mieli pulchnego rudego kota, zwanego powszechnie Ciasteczkiem. Przypomniała sobie jego zwyczaj sypiania na parapecie okna w pokoju przewodniczącej klasy, po czym przeszła do ogólnych rozmyślań o szkole i o tym, co też porabiają jej przyjaciółki. Kiedy wyobraziła sobie nauczycielkę etykiety, rozwodzącą się nad srebrnymi tacami do roznoszenia dań, powieki zaczęły jej opadać...

Zbudził ją kolejny ostry dźwięk. Zrywając się nagle, poczuła ból przeszywający jej zmęczone mięśnie. Posłaniec Kodeksu stukał pogrzebaczem w kółko z brązu. Najwidoczniej nie mógł się doczekać, kiedy Sabriel się umyje.

- Woda stygnie - wyjaśnił Mogget, znowu wskakując na łóżko. - A za pół godziny będą podawać obiad.


Disciple_1

środa, 22 grudnia 2010

Diuna - Frank Herbert

Wstępniak

Diuna

Tego tytułu chyba nikomu nie muszę przedstawiać. Z całą pewnością jest to jedna z najważniejszych pozycji gatunku science-fiction.

Jednak nie jest to taka prosta i łatwa sprawa... ponieważ treść książki jest dość skomplikowana, liczne rozważania filozoficzne i egzystencjalne nie raz spowodują, że nie będzie wam się chciało dokładnie wszystko czytać i pojawi się myśl "a może tak przerzucimy stronę... " ale na szczęście mamy też rewelacyjne opisy pustynnej planety, a także momentami wartką akcję. Całość natomiast komponuje się bardzo ciekawie, a liczne kolejne tomy sagi powodują, że możemy wyciąć z życiorysu wiele godzin spędzonych na planecie Arrakis. 


Recenzja 

Arrakis - Diuna to jedna i ta sama planeta bogata w zasoby geriatrycznej przyprawy, która wydłuża życie, pozwala Nawigatorom Kosmicznej Gildii zakrzywiać przestrzeń kosmiczną i kierować bezpiecznie statkami gwieezdnymi, a siostrom Bene-Gesserit ćwiczyć ich tajemne sztuki. Więc jak widzicie jest niezbędna prawie dla całego świata i o kontrole nad nią toczą się liczne wojny. Panujący nad planetą ród Harkonnenów traci władzę nad planetą wskutek decyzji Cesarza, a ten przekazuje ją w ręce rodu Atrydów. Waśń między dwoma książęcymi rodami, znów odżywa na nowo. Cierpią z tego powodu rdzenni mieszkańcy planety Fremeni, którzy przystosowali się do niesamowitych warunków panujących na ich ojczystej ziemi. Nie można zapomnieć również o wielki i potężnych czerwiach pustyni, które są "sercem" tej planety.


To tak bardzo z grubsza streszczenie pierwszej części, a tomów jest naprawdę wiele, ponieważ po śmierci Herberta tą wspaniałą sagę kontynuuje jego syn, choć już z nie tak rewelacyjnym skutkiem jak ojciec.

Diuna to klasyka, a klasyków się nie krytykuje. Fabuła jest świetna moim zdaniem, choć na pewno nie należy do najprostszych, a raczej w pełni doceni ją dopiero dość wymagający czytelnik.



Dodatkowe informacje

Diuna jest też świetnym przykładem, na ukazania jak ważny jest tłumacz i jego interpretacja danych słów z języka obcego. Dobry przekład to jeden z elem. sukcesu książki. Ja osobiście o wiele bardziej lubię przekład Marszała. 

Na rynku polskim istnieją dwa przekłady "Diuny", jeden autorstwa Marka Marszała, drugi Jerzego Łozińskiego (poprawione edycje pod pseudonimem Ładysław Jerzyński) i wynikają z tego pewne różnice w terminologii. Poniżej podano kilka przykładów:

W oryginale Przekład Marszała Przekład Marszała (Rebis) Przekład Łozińskiego Przekład Jerzyńskiego
Fremen Fremeni Fremeni Wolanie Fremeni
CHOAM KHOAM KHOAM ZNAH KHOAM
Emperor Imperator Imperator Cesarz Cesarz
suspensor dryf dryf odciążacz odciążacz
sandworm czerw pustyni czerw pustyni piaskal piaskal
stillsuit filtrfrak filtrak hermetyk destylozon
Alia-the-Strange-One Alia-Ta-Dziwna Alia ta Dziwna Alia Przedziwna Alia Przedziwna
lasgun rusznica laserowa rusznica laserowa laserobin laserobin
hunter-seeker grot-gończak grot-gończak skrytobójka skrytobójka
glowglobe kula świętojańska lumisfera jarzyca lumisfera
distracters sekundanci sekundanci zmylnicy zmylnicy
shigawire szigastruna szigastruna szigarut szigarut
Heighliner, liner galeon liniowiec liniowiec liniowiec
Imperial Conditioning imperialne uwarunkowanie najwyższe uwarunkowanie najwyższe uwarunkowanie najwyższe uwarunkowanie
Hagga Basin Basen Hagga basen Hagga Kotlina Hagga Kotlina Hagga
dump boxes szalandy szalandy zrzutniki zrzutniki
Fish Speakers Mówiące-do-ryb rybomówne (M. Michowski) Mówiące Rybom Mówiące Rybom
Butlerian Jihad Dżihad Kamerdyńska (wyd. Iskier) Dżihad Butleriański Dżihad Butleryjski Dżihad Butleryjski

O autorze : http://pl.wikipedia.org/wiki/Frank_Herbert



Autor: Frank Herbert
Okładka: Wojciech Siudmak
Tłumaczenie: Marek Marszał
Ilustrator: Wojciech Siudmak
Wydawnictwo: Rebis
Miejsce wydania: Poznań
Wydanie polskie: 3/2007
Oprawa: twarda


Fragmenty

Paul leżał w łóżku i udawał, że śpi. Z łatwością schował w dłoni tabletkę nasenną Yuego, udając, że ją połyka. Pohamował śmiech. Nawet matka uwierzyła, że śpi. Pragnął się zerwać i wyprosić u niej pozwolenie na wędrówkę po rezydencji, ale zdawał sobie sprawę, że się nie zgodzi. Wszystko było jeszcze w zbytniej rozsypce. Nie. Tak jest najlepiej.
"Wymykając się bez pytania, nie złamię zakazów, no i zostanę w budynku, gdzie jest bezpiecznie".
Słyszał rozmowę matki i Yuego w drugim pokoju. Ich słowa brzmiały niewyraźnie - coś o przyprawie... o Harkonnenach. Głosy wznosiły się i opadały.
Uwagę Paula zaprzątnęło rzeźbione wezgłowie łóżka - przytwierdzona do ściany imitacja wezgłowia kryła układ sterowania urządzeniami w pokoju. W drewnie przedstawiono rybę wyskakującą ponad wypukłe, brązowe fale. Wiedział, że kiedy naciśnie jedyne widoczne oko ryby, zapalą się dryfowe lampy. Przekręcenie jednej z fal regulowało wentylację. Innej - temperaturę.
Chłopak cichutko siadł na łóżku. Z lewej pod ścianą stał wysoki regał. Można go było odsunąć, a wtedy ukazywała się szafa wnękowa z szufladami z jednej strony. Klamka drzwi na korytarz imitowała przepustnicę ornitoptera.
Wyglądało to tak, jakby pokój urządzono z zamiarem oczarowania Paula.
Pokój i całą planetę.
Przypomniał sobie księgofilm, który pokazał mu Yueh - Arrakis. Stacja badawcza botaniki pustyni Jego Imperatorskiej Mości. Księgofilm był stary, sprzed odkrycia przyprawy.
W pamięci Paula przemknęły nazwy, każda z obrazem odciśniętym mnemotechnicznym rytmem księgi: kaktus saguaro, ośli ogórek, palma daktylowa, werbena piaskowa, wiesiołek dwuletni, kaktus baryłkowaty, juka krótkolistna, perukowiec, krzew kreozytowy... lis długouchy, jastrząb pustynny, skoczek pustynny...
Nazwy i obrazy, nazwy i obrazy z ziemskiej przeszłości człowieka - a wielu nie można już spotkać nigdzie we wszechświecie poza Arrakis.
Trzeba się uczyć o tylu nowych rzeczach... O przyprawie.
I o czerwiach pustyni.
W sąsiednim pokoju trzasnęły drzwi. Paul usłyszał kroki matki oddalające się w głąb korytarza. Wiedział, że doktor Yueh znajdzie sobie coś do czytania i zostanie w przyległym pokoju.
Nadszedł moment, by wyruszyć na eskapadę.
Wykradł się z łóżka i skierował do regału otwierającego się na szafę. Przystanął, usłyszawszy szmer za plecami, i odwrócił się.
Rzeźbione wezgłowie łóżka opadło na miejsce, z którego się podniósł. Paul zamarł i bezruch ocalił mu życie. Zza wezgłowia wysunął się niewielki grot-gończak, najwyżej pięciocentymetrowy. Chłopak w mgnieniu oka rozpoznał pospolitą skrytobójczą broń, o której uczono od maleńkości każde dziecko królewskiej krwi. Drapieżna metalowa igła, sterowana z bliska czyjąś ręką i okiem. Potrafiła wbić się w ruchome ciało i po nitkach nerwów utorować sobie drogę do najbliższego z żywotnych narządów.
Gończak, uniósłszy się, przeleciał bokiem przez pokój tam i z powrotem.
Paul uzmysłowił sobie, co wie na jego temat, jakie zna ograniczenia tej broni: kompresja pola dryfowego zakłóca działanie oka przekaźnika. Skoro w zaciemnionym pokoju nie widać dobrze celu, operator będzie się kierował ruchem - jakimkolwiek.
Tarcza pozwoliłaby wyhamować gończak, dałaby czas na zniszczenie go, ale leżała na łóżku. Lance laserowe strącały gończaki, lecz były kosztowne i notorycznie się psuły, a poza tym zawsze istniała groźba wybuchu, gdyby wiązka lasera przecięła aktywną tarczę. Atrydzi wierzyli w osobiste tarcze i przytomność umysłu.
Zastygły w katatonicznym prawie bezruchu Paul wiedział, że teraz jedynie przytomność umysłu pozwoli mu stawić czoło niebezpieczeństwu.
Grot-gończak wzniósł się o dalsze pół metra. Kołysał się tam i z powrotem w smugach światła, przeszukując pokój.
"Muszę spróbować go złapać - pomyślał Paul. - Będzie śliski na spodzie od pola dryfowego. Muszę go mocno chwycić".
Gończak opadł pół metra, zjechał na lewo i zawróciwszy, okrążył łóżko. Od broni dobiegało ciche buczenie.
"Kto tym draństwem steruje? - głowił się chłopak. - Musi być niedaleko. Mógłbym zawołać Yuego, ale to go dopadnie, jak tylko otworzy drzwi".
Za jego plecami zaskrzypiały drzwi na korytarz. Ktoś w nie zapukał. Otworzyły się.
Grot-gończak śmignął mu koło głowy w kierunku ruchu. Prawa ręka Paula wystrzeliła do przodu i w dół i chwyciła śmiercionośne narzędzie. Gończak buczał i skręcał się w rozpaczliwie zaciśniętej na nim dłoni. Paul zamachnął się i z gwałtownego półobrotu trzasnął nosem igły w metalową płytę drzwi. Usłyszał chrupnięcie miażdżonego oka na czubku i gończak zamarł w jego palcach. Mimo to dla pewności nie rozluźnił chwytu.
Podniósł wzrok i napotkał szczere spojrzenie błękitnych oczu Szadout Mapes.
- Twój ojciec przysyła po ciebie - powiedziała. - W sieni czekają ludzie z eskorty.
Paul kiwnął głową, skupiając wzrok i uwagę na dziwnej kobiecie w służebnym brązie workowatej sukni. Spoglądała teraz na przedmiot zaciśnięty w jego dłoni.
- Słyszałam o czymś takim - stwierdziła. - Zabiłoby mnie, prawda?
Musiał przełknąć ślinę, nim zdołał przemówić.
- To ja... byłem celem.
- Ale leciało na mnie.
- Bo się ruszałaś. - "Kim jest to stworzenie?" - zastanawiał się.
- Zatem uratowałeś mi życie - powiedziała.
- Uratowałem życie nam obojgu.
- Wygląda na to, że mogłeś mnie zostawić na pastwę tego czegoś, a sam uciec.
- Kim jesteś? - zapytał.
- Szadout Mapes, ochmistrzyni.
- Skąd wiedziałaś, gdzie mnie znaleźć?
- Twoja matka mi powiedziała. Spotkałam ją przy schodach do magicznego pokoju w końcu korytarza. - Wskazała w lewo. - Ludzie twojego ojca nadal czekają.
"To będą ludzie Hawata - pomyślał. - Musimy znaleźć operatora tego urządzenia".
- Idź do ludzi mojego ojca. Powiedz im, że złapałem grota-gończaka w budynku i że mają się rozejść w poszukiwaniu operatora. Każ im natychmiast otoczyć dom i teren. Będą wiedzieli, jak się do tego zabrać. To musi być ktoś obcy.
Zadumał się: "A może to ona?" Ale był przekonany, że nie. Gończakiem ktoś kierował, gdy wchodziła.
- Zanim zrobię, co każesz, młodzieńcze - powiedziała Mapes - musimy wyrównać nasze rachunki. Złożyłeś na mnie brzemię wody, a nie bardzo mam ochotę je dźwigać. Jednak my, Fremeni, spłacamy długi, tak wdzięczności, jak nikczemności. I wiemy, że wśród was jest zdrajca. Nie znamy go, ale że jest, za to dajemy głowę. To zapewne jego ręka prowadziła ten krajak ciała.
Paul przyjął słowo "zdrajca" w milczeniu. Nim zdążył się odezwać, dziwna kobieta odwróciła się i pobiegła do wyjścia.
Przyszło mu na myśl, by ją przywołać, ale było w niej coś, co mówiło mu, że ją tym urazi. Powiedziała, co było jej wiadomo, i teraz zamierzała zrobić, co "kazał". Lada chwila dom zaroi się ludźmi Hawata.
Wrócił pamięcią do innych fragmentów owej dziwnej rozmowy: "Magiczny pokój". Spojrzał w lewo, we wskazanym przez nią kierunku. "My, Fremeni". A więc to była Fremenka. Zatrzymał się na mrugnięcie mnemotechnicznej migawki rejestrującej w pamięci obraz jej twarzy: pomarszczona jak śliwka, ciemnobrązowa, błękitne w błękicie oczy bez białek. Dołączył imię: Szadout Mapes.
Ściskając strzaskany gończak, zawrócił w głąb pokoju, lewą ręką zgarnął pas tarczy z łóżka, owinął go wokół bioder i dopiął już w biegu. Wypadł z pokoju i popędził korytarzem w lewo.
Powiedziała, że gdzieś tutaj jest jego matka - schody... magiczny pokój. 

Disciple_1


poniedziałek, 20 grudnia 2010

Czym jest Fantasy ?

Tym razem z innej beczki, bo mogę się założyć, że większość z Nas nie wiedziała, że :

Ogólnie o fantasy:
     Fantasy (z ang. fantazja) - angielskie słowo, które przyjęło się jako ogólna nazwa dla nowego gatunku literatury. Gatunek ten wyewoluował z szerzej pojętej dziedziny literatury, czyli fantastyki. Jest, obok science fiction, jej drugą największą poddziedziną. Posiada rozmaite pogrupy, jak low fantasy (quasi-historyczna), dark fantasy, high fantasy, urban fantasy, space fantasy, czy najpopularniejsza - „magia i miecz”, czyli heroic fantasy. Podgrupy owe nie oznaczają większych różnic w samej treści czy w ideach propagowanych przez autorów, lecz raczej w stylu pisania, źródłach inspiracji oraz w ogólnym „nastroju” dominującym w utworach, na przykład mrocznym, baśniowym, heroicznym, pseudohistorycznym, dziejów alternatywnych, postapokaliptycznym, czy religijnym. Utwory, które można opisać tą ogólną nazwą, są dość rozmaite i adresowane do czytelników w różnym wieku, od dzieci, przez młodzież, do dorosłych. Większość klasycznych dzieł tego gatunku przeznaczona jest raczej dla dorosłych czytelników. Stąd fantasy niekiedy nazywana jest też, dość obrazowo, ale w dużym uproszczeniu, „baśnią dla dorosłych”. Zaczątki fantasy widać już w końcu XIX wieku, u końca epoki romantyzmu, lecz jej „złoty wiek” przypada na lata 60. i 70. XX wieku, podczas gdy „złoty wiek” jej starszej siostry – science fiction - przypada na lata 50. i 60.



 
Najpopularniejsi twórcy
     Najbardziej znanymi autorami fantasy, których dzieła ukonstytuowały byt gatunku, są m.in. J. R. R. Tolkien, Andre Norton, Ursula K. Le Guin, Marion Zimmer Bradley, Roger Zelazny, T. H. White, Terry Pratchett, C. S. Lewis, Robert E. Howard, Peter S. Beagle, Fritz Leiber.     Inni popularni autorzy to: Robert Holdstock, Stephen Lawhead, Patricia A. McKillip, Tim Powers, Neil Gaiman, Jack Vance, Glen Cook, David Eddings, Robin Hobb, Philip Pullman, Guy Gavriel Kay, Andrzej Sapkowski, Feliks W. Kres, Tomasz Pacyński, Ewa Białołęcka, Anna Brzezińska, Nik Pierumow, R. A. Salvatore, Stephen King, J. K. Rowling, Jacek Piekara.
Świat fantasy:
      Utwory tego gatunku są najczęściej umiejscowione w fikcyjnym świecie, w którym poza zwykłymi prawami fizyki i biologii działa też magia oraz inne nadnaturalne moce i specyficzne prawa. Kostium tych utworów jest zazwyczaj, choć nie zawsze, średniowieczny lub starożytny, ewentualnie renesansowy lub zbliżony do epoki wczesnoprzemysłowej – wszystkie te czasy są znane z ziemskiej historii, a jedyną różnicą jest działanie magii i występowanie istot mitycznych lub baśniowych obok gatunku ludzkiego. Zazwyczaj psychologia postaci, motywacje i zachowania są realistyczne albo zmierzające w stronę realistycznego opisu, co sprawia, że możemy uwierzyć i poczuć się swojsko wśród postaci, które pochodzą z mitologii lub baśni. Świat w książkach fantasy jest fikcyjny, mitologiczny lub baśniowy, czasem mniej lub bardziej umowny, ale potraktowany przez autora jak świat historyczny, który się kiedyś zdarzył, jak kronika, i stąd wynika niezwykła moc oddziaływania tego gatunku, poprzez uprawdopodobnienie postaci i wielką precyzję opisu ich świata.       




W fantasy unika się sformułowań takich jak „dawno temu” lub „w odległym kraju”. Są one typowe dla bajek i baśni tradycyjnych, a fantasy jest przeciwieństwem nieokreśloności i braku precyzji, bo one nie wystarczają odbiorcy „współczesnych baśni”. Dobrze jest też, aby autor wśród „magicznego” i „heroicznego” świata potrafił ukryć aluzje do współczesności i jej realnych problemów. Owe „współczesne baśnie” są gatunkiem nastawionym, zaprogramowanym na dylematy moralne oraz na kontestację różnych przejawów i zjawisk realnej współczesności. Ich często występującą cechą jest swoiste proekologiczne nastawienie i dowartościowywanie myślenia irracjonalnego, instynktownego oraz świata uczuć i religijności przeciwnego zaawansowanej technologii i stechnicyzowaniu życia. Mówi się nawet, że w tym gatunku, tak bardzo eskapistycznym, mniej ważne jest to, „o czym on jest”, a bardziej to, „o czym on nie jest”. Czego używania i opisywania unika, tego istnieniu się sprzeciwia.     Fantasy to opowieści, które czerpią z mitologii różnych ludów. Imiona starożytnych bóstw i bohaterów przewijają się w co trzecim dziele lub marnym dziełku. Najczęściej na warsztat autorów trafiają mity: skandynawskie, celtyckie, greckie, rzymskie, saskie, fińskie lub słowiańskie, jak również judeochrześcijańskie, czy bliskowschodnie. Również legenda arturiańska jest jedną z najważniejszych podstaw i źródeł tego gatunku. Utwory te odtwarzają starożytny świat tych mitologii, nadając imionom znanych postaci mitycznych (jak Baldur, Artur, Odys, Thor, Morgana, Merlin) współczesny i bardziej ludzki wymiar. Ale nie do końca odtwarzają, równie często przetwarzają, zmieniają, przerysowują, wykorzystują, czy też parodiują i wyśmiewają. Znajdziemy w nich cały przekrój rodzajów literackich, nastrojów i idei, od przypowieści religijnej, baśni chrześcijańskiej, przez romans heroiczny, epos, dramat obyczajowy, fantazję polityczną, aż do horroru, love story, powieści psychologicznej, komedii, parodii, a nawet manifestów religii neopogańskich.

Źródło : www.fantasybook.idl.pl i www.pl.wikipedia.org

Disciple_1

niedziela, 19 grudnia 2010

Święta tuż tuż...

Ot tak...

Zawsze w okres świąteczny czy też ogólnie zimowy czytam dużo więcej... w samym tylko grudniu dosłownie łyknąłem już kilka książek, a właśnie podchodzę do moich dwóch rodzynków zostawionych specjalnie na tą chwilę czyli Smoczy Tron i Kamień Rozstania Tada Williamsa oraz Mgły Avalonu Marlon Bradley... raptem łącznie jakieś 2900 ~ stron :)

Wish me luck!

Disciple_1

sobota, 18 grudnia 2010

Czaropis - Blake Charlton

Wstępniak

Składając ostatnie zamówienie w Selkarze, zabrakło mi kilkunastu złotych do darmowej wysyłki, więc nie pozostało mi nic innego jak "dopchać" koszyk jeszcze jedną książką. Jaką? Padło na Czaropis, o którym gdzieś tam, coś tam przeczytałem/usłyszałem, ale generalnie nie miałem większego pojęcia z czym to się je. 

Kupowałem już w ten sposób kilka książek i z reguły były dobre lub bardzo dobre, ale rzadko, która wybijała się ponad schematy. A tu proszę, Czaropis! Sam tytuł książki brzmi ciekawie, prawda? A jeśli powiem wam, że tylko jedna pozycja z mojego zbioru jest do niej podobna "światem i treścią", więc aż tchnie oryginalnością, nie wspominając już o świetnej fabule i wyrazistych bohaterach ? Idealny prezent na święta.




Recenzja

Bohaterem książki jest młodzian mniej więcej w naszym wieku o wdzięcznym imieniu Nikodemus. Ów młody człowiek studiuje w szacownej akademii sztuk magicznych w Starhaven, niestety jego niezwykły talent powoduje same kłopoty - Niko niszczy zaklęcia samym dotykiem, ponieważ jest kakografem... Uniemożliwia mu to osiągnięcie biegłości w sztuce czaropisania. 

Jego stosunkowo spokojne życie ulega zmianie, kiedy w akademii zbiera się konwent magów z całego świata. Wbrew swojej woli zostaje wplątany w rozgrywki potężnych sił, których zawiłe intrygi burzą spokój w Starhaven. Kiedy zostaje zamordowany jeden z dziekanów akademii, podejrzenia padają na Shannona, mentora i nauczyciela Nikodemusa. Nikt jednak nie podejrzewa, że w pobliżu grasuje potężna starożytna istota...


Mapka świata :


Drugi tom ma się ukazać na początku 2011 roku. Na uwagę też zasługuje powstanie nowego cyklu "Nowa Seria Fantastyki" link do strony znajduje się z prawej w "polecanych".

Dodatkowe informacje

O autorze :

Blake Charlton ukończył Uniwersytet Yale. Pracował jako nauczyciel angielskiego, nauczyciel dla upośledzonych i trener futbolu. Obecnie Blake jest studentem trzeciego roku medycyny w Stanford Medical school, a także prowadzi kursy kreatywnego pisania. Czaropis to jego debiut literacki.


Tytuł: Czaropis (Spellwright)
Tom: 1
Autor: Blake Charlton
Tłumaczenie: Marek Pawelec
Wydawca: Prószyński i S-ka
Data wydania: 21 września 2010
Liczba stron: 608
Oprawa: miękka
Wymiary: 125 x 195 mm
Seria: Seria Nowej Fantasytki

Fragmenty

W wieku dwudziestu pięciu lat Nikodemus Weal był dość młody jak na czarodzieja, ale już trochę stary jak na praktykanta. Miał sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i nigdy się nie garbił, a jego długie kruczoczarne włosy i oliwkowa cera mocno podkreślały zieleń oczu.
Tekst, do którego mówił, był zwykłą gargulicą biblioteczną – konstruktem, ożywioną istotą skomponowaną w języku magii. I jak na konstrukt Starhaven, czarem bardzo prostym.
Bardziej zaawansowane gargulice były kombinacjami różnych zwierząt: na przykład głowa węża na ciele świni z kończynami wyposażonymi w szpony i macki albo kły i pióra.
Jednak ta siedząca na stole przed Nikodemusem przybrała kształty tylko jednego zwierzęcia – dorosłego makaka. Jej szczupły kamienny tors i kończyny pokryto stylizowanymi reliefami przedstawiającymi futro, w nagiej twarzy z obwisłymi policzkami tkwiły oczy o znużonym spojrzeniu.
Autor wyposażył ją w tylko jedną dodatkową cechę – krótki ogon, z którego sterczały trzy haczykowate akapity srebrzystej prozy. Gdy Nikodemus się jej przyglądał, podniosła trzy księgi i powiesiła je za klamry na akapitach ogona.
– Przeredagujesz mnie? W życiu – odpowiedziała i powoli wspięła się na regał. – Zresztą, zostałam napisana tak, że nie mogę zasnąć aż do świtu.
– Ale mogłabyś się zająć czymś ciekawszym niż ustawianie przez całą noc ksiąg na półkach – zripostował Nikodemus, wygładzając czarne szaty praktykanta.
– Mogłabym – rzuciła, przemieszczając się wzdłuż jednej z półek.
W zgięciu lewej ręki Nikodemus trzymał duży kodeks.
– I pozwalałaś już praktykantom się redagować.
– Rzadko – burknęła, wspinając się dwie półki do góry. – I z pewnością nigdy kakografowi. – Ściąg­nęła księgę z ogona i wsunęła ją na półkę.
– Jesteś kakografem, prawda? Samym dotykiem wprowadzasz błędy do magicznych tekstów? – Obejrzała się na niego zwężonymi kamiennymi oczami.
Choć Nikodemus przewidział to pytanie, i tak poczuł się, jakby go kopnięto w brzuch.
– Owszem – przyznał bezbarwnym głosem.
– W takim razie to wbrew zasadom bibliotecznym. – Gargulica wspięła się na kolejną półkę. – Konstrukty nie mogą pozwalać, by dotykali ich kakografowie. Zresztą magowie mogą cię wyrzucić za przeredagowanie mnie.
Nikodemus wolno wypuścił powietrze.
Po obu stronach ciągnęły się rzędy regałów na księgi i stojaków na zwoje. Znajdowali się na dziesiątym, ostatnim piętrze biblioteki nazywanej Stertami – kwadratowego budynku mieszczącego wiele manuskryptów Starhaven.
W tej chwili w budynku nie było nikogo poza Nikodemusem i gargulicą. Światło zapewniały promienie księżyca wpadające przez papierowe osłony okien i znacznie jaśniejsze ogniste akapity unoszące się nad Nikodemusem.
Podszedł bliżej gargulicy.
– Ustawiamy te księgi już tak długo, że robisz to coraz wolniej. Trzeba by tylko przepisać twoją prozę energetyczną. A do tego wcale nie muszę cię dotykać. Pozostali praktykanci już przeredagowali swoje konstrukty i dlatego dawno skończyli pracę.
– Pozostali praktykanci nie są kakografami – odpowiedział czar, ustawiając kolejną księgę. – Czy kakografowie muszą zawsze zostawać tak późno do pracy w Stertach?
Próbując nie okazać niezadowolenia, Nikodemus odłożył swoje księgi z powrotem na stół.
– Zazwyczaj wcale nie musimy odnawiać naszych gargulców. Przez tę cholerną konwokację magowie wyciągają wszystkie manuskrypty, jakie przychodzą im do głowy, żeby zrobić jak największe wrażenie na swoich gościach.
– To dlatego mamy dzisiaj cztery razy więcej pracy niż zwykle. – Gargulica skrzywiła się, patrząc na stos ksiąg czekających na odłożenie.
Nikodemus posłał konstruktowi swoje najbardziej żałosne spojrzenie.
– Jest gorzej, niż myślisz. Muszę jeszcze powtórzyć tekst z anatomii i odrobić przed porannymi zajęciami dwa ćwiczenia z ortografii.
– Oczekujesz współczucia od konstruktu pierwszego rzędu? – Gargulica się roześmiała. – Ha! Może i jesteś kakografem, ale przynajmniej możesz swobodnie myśleć.
Nikodemus zamknął oczy i poczuł, że pieką go z braku snu. Było już pół godziny po północy, a musiał wstać o świcie.
Popatrzył na gargulicę.
– Jeśli pozwolisz mi dzisiaj odnowić swoją energetyczną prozę, jutro znajdę ci zwój modyfikacji. Będziesz mogła zmienić się, jak zechcesz: skrzydła, szpony, cokolwiek.
Konstrukt tekstowy zaczął schodzić z regału z powrotem w stronę stołu.
– Cudownie. Skrzydła od kakografa. Ile jest wart zwój napisany przez upośledzonego...
– Nie, ty kupo tekstowych truizmów! – warknął Nikodemus. – Nie powiedziałem „napiszę”. Powiedziałem „znajdę”, czyli „ukradnę”.
– Ho, ho, chłopak ma jednak w sobie trochę ikry – zachichotała gargulica. Zatrzymała się i obejrzała na niego. – Komu ukradniesz ten zwój?
Nikodemus odgarnął z twarzy pasmo czarnych włosów. Przekupywanie konstruktów było w Starhaven zabronione, ale nagminne. Nie podobało mu się to, ale jeszcze bardziej nie odpowiadała mu myśl o kolejnej bezsennej nocy.
– Jestem praktykantem magistra Shannona – odpowiedział.
– Magister Agwu Shannon, sławny lingwista? – zapytała gargulica z podnieceniem w głosie. – Ekspert od inteligencji tekstowej?
– Ten sam.
Na twarzy gargulicy powoli rozlał się kamienny uśmiech.
– W takim razie to ty jesteś chłopcem, który nie wypełnił przepowiedni? Tym, którego uznano za Zimorodka, ale okazał się upośledzony?
– Dogadamy się czy nie? – ostro odpowiedział Nikodemus, zaciskając dłonie w pięści.
– Czy pogłoski o Shannonie są prawdziwe? – Gargulica zeszła na stół, wciąż się uśmiechając.
– Nie mam pojęcia, nie słucham plotek – burknął Nikodemus. – A jeśli powiesz choć jedno słowo przeciwko magistrowi, to, na niebiosa, rozwalę ci zdania na kawałki.
– Jakże duża lojalność praktykanta, biorąc pod uwagę, że chcesz dla mnie ukraść jeden ze zwojów Shannona. – Gargulica zachichotała złośliwie.
Nikodemus zacisnął szczęki i przypomniał sobie, że na którymś etapie niemal wszyscy praktykanci przekupywali konstrukty pracami swoich opiekunów.
– Czego chcesz, gargulico?
Odpowiedziała mu natychmiast:
– Dodatkowych dwóch kamieni wagi, żeby gargulce wagi średniej nie mogły mnie spychać z grzędy do spania. I poznania czwartorzędowego.
Nikodemus oparł się pokusie przewrócenia oczami.
– Nie bądź głupia, nawet większość ludzi nie jest w stanie osiągnąć poznania czwartorzędowego.
Gargulica zmarszczyła brwi i przyczepiła sobie księgę do ogona.
– W takim razie trzeciorzędowe.
Nikodemus potrząsnął głową.
– Przy twoim tekście wykonawczym nie osiągniemy nic ponad poznanie drugorzędowe.
– Trzeciorzędowe. – Skrzyżowała ramiona.
– Równie dobrze mogłabyś się targować o biały księżyc. Żądasz czegoś, czego nie mogę dać.
– A ty chcesz, bym zgodziła się na redagowanie przez kakografa. Czy kakografowie nie są czasem niezdolni do skupienia się na dość długo, by zakończyć czar?
– Nie – odpowiedział szorstko. – Niektórzy z nas mają ten problem, ale ja nie. Jedyne, co definiuje kakografa, to tendencja do wprowadzania błędów w złożonym tekście, którego dotyka. A wcale nie muszę cię dotykać.
– Ale żądasz ode mnie świadomego naruszenia zasad bibliotecznych. – Kamienna małpa złożyła ramiona.
Tym razem to Nikodemus przewrócił oczami.
– Nie możesz naruszyć zasad bibliotecznych, gargulico, masz tylko świadomość pierwszego rzędu. Zasady zabraniają ci tylko zezwolenia, mi żebym cię dotknął. A wszystko, co muszę zrobić, to dodać do twojego ciała trochę energetycznego języka. Mogę to zrobić, nie dotykając cię. Robiłem już coś takiego i tamten gargulec nie stracił nawet jednej runy.
Czar nachylił się i uważnie obejrzał jego twarz pustymi, kamiennymi oczami.
– Dodatkowe dwa kamienie wagi i poznanie drugorzędowe.
– Umowa stoi – burknął Nikodemus. – A teraz się odwróć.
Ogon gargulicy wciąż był połączony z dużą księgą czarów, jednak zamiast ją odpinać, konstrukt wszedł na księgę i odwrócił się, prezentując plecy.
Czarne szaty praktykanta, które nosił Nikodemus, miały szpary u góry rękawów, blisko ramion. Młodzieniec wysunął teraz ręce przez szczeliny i spojrzał na swój prawy łokieć.
Magiczne runy tworzy się nie za pomocą pióra i papieru, lecz mięśni. Jak wszyscy czarodzieje, Nikodemus urodził się z umiejętnością przetwarzania swojej siły fizycznej w runy czystej energii magicznej.
Napinając biceps, uformował w ramieniu kilka magicznych run. Widział, jak srebrzysty język prześwieca przez skórę i ścięgna. Ponownie napinając biceps, połączył litery w zdanie, któremu pozwolił wypłynąć na przedramię.
Prosty czar rzucony w powietrze ruchem nadgarstka wykręcił się niczym smużka lśniącego dymu. Nikodemus wyprostował rękę i rzucił zdanie na kark małpy.
Czar zawierał polecenie rozmontowania, więc w miejscu, gdzie dotknął konstruktu, gargulica zaczęła lśnić srebrzystym blaskiem. Nikodemus napisał w lewym ramieniu drugie zdanie i rzucił je obok pierwszego. Do ogona gargulicy przemknął snop światła i jej plecy rozchyliły się na boki jak na zawiasach.
Przed kakografem rozjarzyło się kłębowisko świetlistej prozy.
Różne języki magiczne miały różne właściwości, a ta gargulica została stworzona za pomocą dwóch: magnusa – odpornego, srebrzystego języka mającego wpływ na świat fizyczny i numenosa – eleganckiego, złotego języka wpływającego na światło oraz inne teksty magiczne. Gargulica myślała dzięki ustępom numenosa, a poruszała się za sprawą magnusa.
Zadanie Nikodemusa polegało na dodaniu bardziej energetycznych zdań magnusa. Na szczęście struktura tych zdań energetyzujących była na tyle prosta, że nawet kakograf mógł je skomponować bezbłędnie.
Uważając, by nie dotknąć gargulicy, Nikodemus zaczął na nią rzucać formowane w bicepsie runy. Wkrótce magnusowe zdania pojawiły się w formie gęstego, srebrzystego światła przepływającego z jego ramion do konstruktu.
Choć Nikodemus miał olbrzymie problemy z ortografią, potrafił pisać szybciej niż wielu największych magów, zdecydował się więc dodać gargulicy więcej energetycznego tekstu – konstrukt mógł się nie zgodzić na kolejną redakcję.
Młodzieniec zbliżył ręce do siebie, napinając wszystkie mięśnie ramion, od drobnych mięśni glistowatych między kośćmi palców, aż do mięśnia naramiennego. W kilka chwil utworzył oślepiający strumień czarów płynących do pleców gargulicy.

Disciple_1

poniedziałek, 22 listopada 2010

Cykl Inkwizytorski - Jacek Piekara

Wstępniak

Moim zdaniem jest to jeden z lepszych rodzimych pisarzy. Dość płodny ostatnimi czasy, rozpoczął kilka cyklów opowiadań, które czyta się lekko, łatwo i przyjemnie. Zdecydowanie najbardziej znany jest cykl o inkwizytorze Mordimerze Madderdinie ( w skrócie MM od teraz, bo sobie język połamię ;) ) którego przygody poznajemy w kilku książkach ( kilkadziesiąt pojedynczych opowiadań, które tworzą spójną całość ) Lubię twórczość Jacka Piekary za pewną lekkość, barwny wykreowany świat przygód nietuzinkowego inkwizytora oraz soczystą dawkę humoru. Dlatego polecam na chwilę swobodnego czytania, bez zbędnych opisów roślinek, otoczenia, etc ;)

Recenzja

Na cykl Inkwizytorski składają się:

  • Sługa Boży
  • Młot na czarownice
  • Miecz aniołów
  • Łowcy dusz
  • Płomień i krzyż tom 1
  • Ja, inkwizytor. Wieże do nieba
  • Ja, inkwizytor. Dotyk zła
  • Ja, inkwizytor, Bicz boży
  • Czarna Śmierć ( w przygotowaniu, ostatni tom )
















Jak widać morda ewidentnie zakazana ;) ale i tak zdecydowanie bardziej przyzwoita od jego kumpla o wymownym przezwisku "Kostuch"... Koleś niesamowity w szabli ze zdumiewającą umiejętnością zapamiętywania najdrobniejszych szczegółów. Podróżuje razem z MM siejąc spustoszenie wśród upiorów, bandytów, strzyg i innych tym podobnych... Sam MM natomiast widzi umarłych i potrafi podróżować do nie-świata... ma coś też w stylu anioła stróża, choć ten nie zawsze pojawia się wtedy kiedy powinnien... hehe

Aha! A czemu ten cały MM jest taki fajny ? Ponieważ żyje w czasach, w których Jezus nie oddał życia za grzeszników, ale zstąpił z krzyża i surowo ukarał swych prześladowców. Brzmi nieźle co ? ;) Potem jest tylko lepiej, generalnie Jerozolima została rozwalona w pół, a przez świat przetacza się fala inkwizycji, bez przebaczenia dla grzeszników, złoczyńców i takich tam...

Książki można czytać po kolei, jak i zupełnie wybiórczo... naturalnie są i lepsze i gorsze części, ale polecam łyknąć całość, ponieważ to naprawdę kawał solidnej rozrywki, niezbyt obciążającej mózg ;)

Dodatkowe informacje :

O autorze : http://pl.wikipedia.org/wiki/Jacek_Piekara













Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cena w granicach 25-35 zł
Strony pomiędzy 350-450
Format: 125 x 195

Fragmenty :

Mężczyzna, który podszedł do mnie, miał siwe, rzadkie włosy, krogulczy nos i małe, blisko osadzone oczy. Ubrany w czarny kaftan z bufiastymi rękawami, przypominał starego, zafrasowanego ptaka, który zaraz zacznie iskać sobie skrzydła. Ale bystremu spojrzeniu waszego uniżonego sługi nie mogło umknąć, iż na palcach tego człowieka pyszniły się pierścienie z oczkami szlachetnych kamieni, a aksamitny, wyszywany złotem kubrak musiał być wart przynajmniej tyle co niezła szkapa.
– Mistrzu Madderdin, pozwolicie na słówko? – Spodziewałem się głosu skrzeczącego lub piskliwego, bo taki pasowałby do jego fizys, tymczasem mężczyzna miał głos spokojny, niski, o miłym brzmieniu.
– Służę wam najuprzejmiej – odparłem, wstając od stołu.
Wagner z dwoma rajcami wyśpiewywali właśnie piosnkę autorstwa niezrównanego trubadura Piedra Usta ze Złota. Jak zwykle była ona co najmniej mało przyzwoita i obecne w komnacie damy udawały, że niczego nie słyszą. Co nie było łatwe, zważywszy na to, jak Wagner głośno wywrzaskiwał poszczególne zwrotki. W każdym razie na tyle był zajęty śpiewaniem, że nie zauważył nawet, iż odchodzę. Przystanęliśmy w przedsionku.
– Nazywam się Mathias Klingbeil, panie Madderdin, i jestem kupcem bławatnym z Regenwalde... – zaczął mój nowy znajomy.
– Dzień drogi od Ravensburga, nieprawdaż? – przerwałem mu.
– Może półtora – mruknął.
– Czym wam mogę służyć?
– A płeć miała jak śnieg białą, drżała, gdy ją częstowali pałą – śpiew Wagnera przebił się przez hałas i miałem wrażenie, że autorem tej piosenki nie był już Piedro.
Jednak nie usłyszeliśmy dalszego ciągu. Zerknąłem przez drzwi i zobaczyłem, że mój konfrater w chwili słabości jakże uprzejmie wstał od stołu (by nie peszyć zebranych), lecz, niestety, siły go zawiodły i złożył przetrawioną wieczerzę oraz przetrawiony napitek na kolana pewnej zacnej matrony, żony miejskiego rajcy. Potem rzygnął raz jeszcze, tym razem obryzgując ramię i głowę samego rajcy, aż wreszcie zawołał radośnie:
– Jak tam było dalej?
Odwróciłem się.
– Wybaczcie, proszę – zwróciłem się w stronę mego rozmówcy. – Kontynuujcie, jeśli łaska.
– Mój syn – westchnął, jakby samo słowo „syn” napełniało go goryczą – dwa lata temu został skazany i uwięziony za zabójstwo pewnej dziewczyny. Przyrodniej siostry jednego z rajców, człowieka bogatego, zawziętego, mającego wielkie wpływy i od lat nienawidzącego mojej familii. Bóg obdarzył mnie zdolnościami handlowymi, ale pomimo że mam pieniądze, nic nie mogę uczynić, by go ratować... A wierzcie mi: próbowałem.
– Ano tak, złoty klucz nie otwiera wszystkich bram – rzekłem. – Zwłaszcza takich, które zamknięto kłódką ludzkiego gniewu.
– Dobrze powiedziane – zgodził się. – Mój syn jest niewinny. Nie wierzę, by mógł skrzywdzić tę dziewczynę. Jedyne, co mi się udało, to ocalić go od stryczka. Tyle że dziesięciu lat w dolnej wieży nikt nie przetrzyma.
Rodziny nigdy nie wierzą w zbrodnie popełnione przez swych bliskich. Tak było, jest i będzie. Mathias Klingbeil nie był w tym wypadku wyjątkiem, a to, że w jego głosie słyszałem żarliwą pewność siebie, niczego nie zmieniało. Miał jednak niewątpliwie rację co do kary w dolnej wieży. Nikt nie przetrzyma dziesięciu lat w niej spędzonych. Choroby, brud, zimno, wilgoć, głód i samotność żrą gorzej od szczurów. Widziałem wielkich, silnych, młodych mężczyzn, którzy po roku czy dwóch spędzonych w dolnej wieży wychodzili za bramy więzienia jako skurczeni, pokoślawieni starcy.
– Wielce wam współczuję, panie Klingbeil, lecz raczcie mi wyjaśnić, dlaczego właśnie do mnie zwracacie się z tym problemem? – zapytałem. – Officjum nie zajmuje się zbrodniami kryminalnymi, jeśli w grę nie wchodzą przestępstwa związane z atakiem na naszą świętą wiarę. A w tym wypadku przecież nie ma o tym mowy.
– Wiem – rzekł. – Lecz czy nie moglibyście przyjrzeć się sprawie? Jesteście człowiekiem uczonym, potraficie odsiać ziarno prawdy od plew kłamstwa...
Nie wiedziałem, czy stara się mnie zjednać, czy naprawdę tak uważa. Jednak faktycznie było, jak mówił. Inkwizytorów kształcono w trudnej sztuce badania ludzkich serc i umysłów, co w większości przypadków pozwalało na nieomylne rozpoznanie prawdy.
– Panie Klingbeil, rady miejskie i sądy niechętnie patrzą, kiedy Inkwizytorium interesuje się sprawami, które nie powinny go obchodzić. A i moi przełożeni nie byliby pewnie zachwyceni, że zamiast ścigać kacerzy, heretyków i czarownice, zajmuję się zwykłym morderstwem.
Święte Officjum nie przejmowało się gniewem, niechęcią czy utyskiwaniami nawet bogatych, ustosunkowanych mieszczan (znacznie bardziej musieliśmy się liczyć ze szlachtą, zwłaszcza tą pochodzącą z wysokich rodów), lecz zupełnie inna była sytuacja oficjalnego wysłannika Inkwizytorium, a inna inkwizytora usiłującego wtykać nos w nie swoje sprawy i zajmującego się prywatnym dochodzeniem. Sytuacja zmieniała się diametralnie, gdy inkwizytor trafiał na wyraźne ślady uprawiania czarów lub herezji. Wtedy mógł objąć władzę nad miastem w imieniu Świętej Inkwizycji. Jeśli jednak uczynił to pochopnie, nieroztropnie lub z niskich pobudek, mógł być pewien, że zostanie ze swego postępowania dokładnie rozliczony.
– Sporo zapłacę, panie Madderdin. – Klingbeil obniżył głos, chociaż w biesiadnej komnacie śpiewano tak głośno, że nikt nie byłby w stanie nas usłyszeć. – Tylko raczcie zająć się sprawą.
– Sporo? Czyli?
– Sto koron zaliczki – rzekł. – A jeżeli wyciągnięcie mojego syna z więzienia, dołożę tysiąc. No, niech będzie: półtora tysiąca.
To była iście królewska gratyfikacja. Za półtora tysiąca koron większość obywateli naszego pięknego Cesarstwa zarżnęłoby własną matkę, a w charakterze premii dołożyło poszatkowanego ojca wraz z rodzeństwem. Lecz wysokość sumy świadczyła również o tym, że Klingbeil uważał zadanie za niezwykle trudne, a kto wie czy może nawet nie niebezpieczne.
– Dajcie mi czas do rana – powiedziałem. – Zastanowię się nad waszą szczodrobliwą propozycją.
– Jutro rano? – Wzruszył ramionami. – Jutro rano pójdę z tym do waszego przyjaciela. – Wskazał głową wejście do sali, w której Wagner wybijał właśnie rytm na blacie stołu wielką, do połowy ogryzioną kością.
– Dacie dwieście zaliczki, kiedy zjawię się w Regenwalde – zdecydowałem, bo po pierwsze, korony nie rosły na drzewach, a po drugie, lubiłem trudne wyzwania. – A jak nie, to wolna wola. – Popatrzyłem na Wagnera, który akurat w tym momencie wylądował twarzą w misce pełnej polewki.
– Przybite, mistrzu Madderdin. – Wyciągnął dłoń, a ja ją uścisnąłem.
– Aha, jak nazywa się ten wasz wróg?
– Griffo Fragenstein.
– A syn?
– Zachariasz.
– Dobrze. Teraz ustalmy jedno – rzekłem. – Nie znam was i nigdy nie gadaliśmy ze sobą. Postaram się przyjechać do Regenwalde z oficjalną misją, jeżeli tylko otrzymam zezwolenie Inkwizytorium. Wtedy mi wypłacicie zaliczkę. Jeśli nie pojawię się w ciągu tygodnia, szukajcie kogoś innego.
– Niech i tak będzie – zgodził się, po czym już bez słowa pożegnania skinął mi głową.
Nie wrócił do biesiadnej komnaty, lecz ruszył w stronę drzwi wyjściowych. Była to godna pochwały przezorność, gdyż im mniej ludzi zobaczy nas razem, tym lepiej.

Disciple_1

czwartek, 11 listopada 2010

Role-playing games - Part I

Dziś nie o książkach, ale o grach! Dlaczego? Od dawna chciałem nawiązać do tego tematu, szczególnie, że nie mamy tutaj przysłowiowej posuchy jak w przypadku filmów, gdzie tylko kilka produkcji jest godnych uwagi, ale pełną gamę różnorodnych, wspaniałych gier!

RPG - jeden z najważniejszych skrótów w historii gier jak i określenie gatunku, który zapadł w moim sercu najgłębiej od lat młodzieńczych... czyli mniej więcej roku 1998 kiedy to wyszła pierwsza, niezapomniana, jedyna gra w swoim rodzaju... Baldur's Gate !

BALDUR'S GATE I, II 





Pamiętam jak dziś, że bezczelnie przez okrągły tydzień symulowałem chorobę, aby tylko móc grać w BG, a nie chodzić do jakiejś tam nudnej szkoły, ach co to były za czasy! :) Samą grę przeszedłem kilka razy, spędzając za każdym razem parędziesiąt godzin przy niej... może niektórych to dziwi... ale dziś gry RPG są z reguły debilnie proste, prowadzą od punktu A do Z jak po sznurku, a przejście ich zajmuje mi raptem parę godzin (wyjątkiem był Dragon Age z tego roku, który zajął mi około 30h, ale o nim później) Może dlatego też, że nie gram po łebkach w tego typu gry, tylko integruje się ze światem czyli w skrócie : czytam dialogi :), wściubiam nos w każdy kąt szukając i zbierając każdy śmieć ;), podziwiam przyrodę i widoki, etc




Dwójeczka... BG II... to było coś :) Dopracowana, z piękna grafiką... miodzio! Pamiętam jak dziś, że musiałem usunąć totalnie wszystko z dysków, łącznie z wywaleniem paru plików z Windowsa :p ponieważ gra zajmowała jakąś kosmiczną wartość GB jak na tamte czasy... ale za to spędziłem przy niej dobre kilka tygodni i wracałem do niej wiele razy na przestrzeni lat. Cienie Amn... ah, ciarki przechodzą :) Tak ogólnie to polecam muzykę z BGII to jest naprawdę niesamowita, klimatyczna, idealnie się nadaje jako podkład do czytania książek, np.


A teraz gra z najlepszą fabułą kiedykolwiek...

ICEWIND DALE I, II

Koniecznie obejrzyjcie intro. Niesamowita opowieść.




Prawie jak książka :) Fabuła I była niesamowita, narrator był rewelacyjny, a mój angielski polepszał się z każdą godziną gry :) Świat D&D dzięki BG i ID stał otworem dla młodych ludzi takich jak Ja i zapoczątkował moją przygodę z papierowymi przygodami osadzonymi w świecie D&D, Warhammera, Dzikich Pól, etc... ale o tym kiedy indziej :) Również muzyka z ID powala na kolana i jest pozycją must be! w waszej domowej kolekcji.





Druga część też była świetna, ale to jedynka zapadła mi w pamięć najbardziej.

I jeszcze jedna gra z tamtych czasów... nie wiem czy nie najtrudniejsza... z niesamowitym klimatem gry... tak inna i tak wspaniała zarazem... nie stała się, aż tak popularna jak BG, ale każdy kto kiedykolwiek zanurzył się bardziej w RPG czy gatunek fantasy wie o jakiej grze mówię...


PLANESCAPE TORMENT


 


Ah... słowami tej gry się nie da opisać... Ten świat, ten bohater... tutaj nic nie było normalne i standardowe... Fabuła to prawdziwe arcydzieło... martwi, żywi bohaterowie... i ta kostnica ! I to co kochałem w tej grze to możliwości ! Żadnego tam od A do Z ! Miałeś za każdym razem tyle możliwości wyjścia z sytuacji, odkrywania nowych miejsc, różnych dróg dialogów... wszystko to prowadziło do arcyciekawego świata, który nawet przy którejś tam z rzędu grze nie był nudny... nie pamiętam ile razy grałem w PT, ale na pewno więcej niż razem w BG I i II... a to już coś ! Taaaa... maniak! I ten maniak chciałby, aby ktoś zrobił nawet po parunastu latach drugą część tej gry...choć z drugiej strony wie, że nie powinna nigdy powstać... aby nie psuć tych cudownych wspomnień.






Niestety dziś już nie robią takich gier... dlatego te trzy gry, są klasykami jedynymi w swoim rodzaju, są grami  na 10/10... są po prostu legendami.

 Disciple_1

sobota, 30 października 2010

Anioł Nocy...

Wstępniak

For Span, dzięki :)

Nie wiem czy tak również jest z wami... ale Ja lubię grube książki. Tak! W myśl zasady, że im większa tym lepsza... choć naturalnie nie tak do końca. Po prostu lubię długo trwać, być osadzony w świecie o którym czytam. Z drugiej strony uważam, że pojedynczą dobrą książkę może napisać wielu... ale już trzy, które tworzą spójną całość, nieliczni.

Dlatego kiedy usłyszałem ze znajomych ust, że wychodzi świetna trylogia, która na zachodzie jest już bestsellerem, nie namyślając się wiele, zalogowałem się na stronę selkar.pl i złożyłem wstępne zamówienie.

I tak o to... przedstawiam Państwu :

Brent Weeks " Anioł Nocy "




Recenzja

Jest to jedna z najlepszych serii jakie czytałem. I na pewno przeczytam całość raz jeszcze, ponieważ jest tego warta. Autor, którego dotąd nie znałem, stworzył nam tak złożony i spójny świat z barwnymi, realnymi bohaterami, że w każdym momencie powieści utożsamiamy się z bohaterami. To bardzo trudna sztuka, szczególnie przy takiej ilości treści, wydarzeń i zwrotów akcji.

Co również bardzo podoba mi się w tej trylogii to sposób w jaki są oddzielone/podzielone poszczególne części. Często się zdarza, gdy czytam jakieś wieloksiążkowe powieści, kończąc jedną, a zaczynając kolejny tom, mam uczucie przecięcia... czego? Hmm... po prostu czuje, że to była kiedyś całość, a ktoś musiał to uciąć w pół i znalazł sobie jakieś tam miejsce. Efekt z reguły jest kiepski... bo pierwszy tom, ani się jakoś tam nie kończy... a drugi w żaden specjalny sposób nie zaczyna. Tutaj wprost przeciwnie, koniec pierwszego to koniec. Początek drugiego to ciąg dalszy historii z pierwszego i wszystko się dobrze układa, ma sens i czytelnik nie czuje, żadnego oderwania, przeskoku.



Nie będę w żaden sposób wam streszczał książek, ponieważ byłby to wielki błąd... w odbieraniu radości z poznawania bardzo ciekawych losów bohaterów. Powiem jedynie, że w książce mamy przedstawione rewelacyjnie opisane losy pojedynczych bohaterów, całych królestw i przedstawionego świata, dobro i zło w zupełnie niekonwencjonalnym podejściu ( nie zawsze dobro wygrywa :> ) jak i duża porcję walk, bitew jak i ciekawej magi dalekiej od stylu "mam scrolla, rzucam zaklęcie i bum".



Pierwszy tom - Droga Cienia - opowiada nam o młodym nastolatku Merkuriuszu, zwykłym biednym, dzieciaku, ulicznym szczurze, który przynależy do małej gildii. I najlepszym zabójcy na zlecenie, dla którego zabijanie jest sztuką - Durzo Blint. Autor przybliża nam również losy królestwa Cenarii w którym obaj bohaterowie żyją.

Mniej więcej w połowie książki akcja przyspiesza i zwalnia dopiero trochę na początku 3 tomu... ;) dlatego dobrze radzę, aby nie zacząć czytać całości w złym momencie, bo zarwanie nocy gwarantowane.

Jednym słowem. Polecam!

Ps. Brent zaczął już pisać nową trylogię... Oh Yeah!


Dodatkowe informacje :

O autorze :

http://en.wikipedia.org/wiki/Brent_Weeks


Tytuł: Droga Cienia (The Way of Shadows)
Cykl: Anioł Nocy
Tom: 1
Tłumaczenie: Małgorzata Strzelec
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 12 listopada 2009
Liczba stron: 600
Oprawa: miękka
Wymiary: 135 × 205mm
Cena: 39,90 zł

Tytuł: Na krawędzi cienia (Shadow's Edge)
Cykl: Anioł Nocy 
Tom: 2
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 10 marca 2010
Liczba stron: 576
Oprawa: miękka
Wymiary: 135 x 202 mm
Cena: 39,00 zł

Tytuł: Poza Cieniem ( Beyond the Shadows )
Cykl: Anioł Nocy 
Tom: 3
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 30 czerwca 2010
Liczba stron: 576
Oprawa: miękka
Wymiary: 135 x 202 mm
Cena: 39,00 zł

 Fragmenty

 Merkuriusz przykucnął w zaułku; zimne błoto wciskało mu się między palce stóp. Gapił się na wąską przestrzeń pod murem, próbując zebrać się na odwagę. Słońce nie wstanie jeszcze przez wiele godzin, a tawerna była pusta. Większość tawern w mieście miała klepiska, ale tę część Nor zbudowano na podmokłym terenie, a nawet pijacy nie chcieli pić, stojąc po kostki w błocie. Dlatego tawerny wznosiły się na podpórkach kilka cali nad ziemią, a podłogę miały z grubych bambusowych tyczek.
Czasem w szczeliny między bambusami wpadały monety, a przestrzeń pod podłogą była dla większości ludzi za mała, żeby po nie wpełznąć. Duzi z gildii byli za duzi, a maluchy za bardzo się bały, by wcisnąć się w duszną ciemność zamieszkiwaną przez pająki, karaluchy, szczury i złośliwe, na wpół dzikie kocury trzymane przez właścicieli. Najgorszy był nacisk bambusa na plecy, rozpłaszczający cię za każdym razem, gdy przeszedł nad tobą jakiś klient. Od roku to był ulubiony punkt Merkuriusza, który jednak nie był już taki drobny jak kiedyś. Ostatnim razem zaklinował się i całymi godzinami panikował, dopóki nie spadł deszcz i grunt nie zmiękł pod nim na tyle, że zdołał się wygrzebać.
Dzisiaj było błotniście, zjawiło się niewielu klientów, a Merkuriusz widział, że kocur gdzieś polazł. Powinno być w porządku. Poza tym Szczur będzie zbierał jutro opłaty, a Merkuriusz nie miał czterech miedziaków. Nie miał nawet jednego, więc wybór był niewielki. Szczur nie należał do wyrozumiałych i nie doceniał własnej siły. Maluchy nie raz umierały po jego laniu.
Odgarniając na boki kopczyki błota, Merkuriusz położył się na brzuchu. Mokra ziemia w jednej chwili przemoczyła mu cienką, brudną tunikę. Musiał szybko pracować. Był chudy i gdyby się przeziębił, miałby marne szanse na wylizanie się z choroby.
Poruszając się w ciemnościach, zaczął się rozglądać za błyskiem metalu. W tawernie nadal płonęło kilka lamp, więc światło sączące się przez szczeliny oświetlało błoto i stojącą wodę, rzucając na nie dziwne prostokąty. Ciężkie bagienne opary unosiły się w snopach światła tylko po to, żeby zaraz znowu opaść. Pajęczyny drapowały się na twarzy chłopca i rwały. Nagle Merkuriusz poczuł szczypanie na karku.
Zamarł. Nie, tylko mu się wydawało. Powoli wypuścił powietrze. Coś zalśniło i wreszcie złapał pierwszego miedziaka. Chłopak prześlizgnął się do nieoheblowanej belki sosnowej, pod którą ugrzązł ostatnim razem, i odgarniał błoto, dopóki woda nie zaczęła wypełniać zagłębienia. Szczelina była tak wąska, że musiał obrócić głowę na bok, żeby się przecisnąć. Wstrzymując oddech i wciskając twarz w mulistą wodę, zaczął powoli pełznąć.
Głowa i ramiona przeszły, ale wtedy kikut gałęzi zaczepił się o tunikę, rozerwał materiał i dźgnął go w plecy. Merkuriusz omal nie krzyknął i natychmiast ucieszył się, że tego nie zrobił. Przez szeroką szparę między bambusowymi tyczkami zobaczył siedzącego przy barze mężczyznę, który nadal pił. W Norach trzeba szybko oceniać ludzi. Nawet jeśli masz zręczne ręce jak Merkuriusz, gdy kradniesz dzień w dzień, w końcu ktoś cię złapie. Wszyscy kupcy tłukli szczury z gildii, które ich okradały. Musieli, jeśli miało im zostać coś z towarów na sprzedaż. Dowcip polegał na tym, żeby wybierać tych handlarzy, którzy zdzielą cię tak, żebyś następnym razem nie dobierał się do ich straganu. Niestety, zdarzali się też tacy, którzy bili tak mocno, że już nie wchodził w grę żaden następny raz. Merkuriuszowi wydawało się, że dostrzega życzliwość, smutek i samotność tego chudego mężczyźny. Mógł być około trzydziestki; nosił niechlujną jasną brodę i ogromny miecz przy biodrze.
– Jak możesz mnie opuścić? – szepnął mężczyzna, tak cicho, że Merkuriusz ledwo wychwycił słowa; w lewej ręce trzymał kufel, a w prawej coś, czego Merkuriusz nie mógł dojrzeć. – Po tych wszystkich latach służby jak możesz mnie opuścić? To z powodu Vondy?
Coś połaskotało Merkuriusza w łydkę. Zignorował to. Na pewno znowu mu się wydawało. Sięgnął za siebie, żeby odczepić tunikę. Musiał poszukać monet i wynosić się stąd.
Coś ciężkiego upadło na podłogę nad Merkuriuszem, wpychając mu twarz w wodę i wyciskając dech z piersi. Sapnął i niewiele brakowało, a wciągnąłby do płuc wodę.
– No, proszę, proszę, Durzo Blint, nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać – usłyszał Merkuriusz.
Przez szpary nie było widać tego mężczyzny, tylko jego obnażony sztylet. Musiał zeskoczyć z belki pod sufitem.
– Ej, pierwszy jestem gotów uznać, że ktoś blefuje, ale trzeba było widzieć Vondę, kiedy się zorientowała, że nie zamierzasz jej ratować. Prawie sobie oczy wypłakałem.
Chudy mężczyzna odwrócił się. Mówił powoli, łamiącym się głosem:
– Dzisiejszego wieczoru zabiłem sześciu ludzi. Na pewno chcesz powiększyć tę liczbę do siedmiu?
Do Merkuriusza powoli dotarło, o czym mówią. Tykowaty mężczyzna był siepaczem, Durzo Blintem. Można powiedzieć, że siepacz to zabójca, mniej więcej tak jak tygrys jest kociakiem. Pośród siepaczy Durzo Blint był bezsprzecznie najlepszy. Albo – jak to mówiła głowa gildii Merkuriusza – ci, którzy mieli na ten temat inne zdanie, nie żyli zbyt długo. A ja pomyślałem, że Durzo Blint wygląda na życzliwego?
Znowu poczuł swędzenie na łydce. Wcale mu się nie wydawało. Coś pełzło w nogawce jego spodni. Miał wrażenie, że to coś dużego, ale nie tak wielkiego jak karaluch. Z przerażeniem ocenił ciężar – pająk, biały wilkosz. Jego jad rozpuszczał ciało w powoli rozszerzającym się kręgu. Po ukąszeniu nawet z pomocą uzdrowiciela dorosły mógł co najwyżej liczyć na to, że straci tylko kończynę. Szczur z gildii nie miałby tyle szczęścia.
– Blint, będziesz miał fart, jeśli nie obetnę ci głowy po tym wszystkim, co wypiłeś. Tylko przez ten czas, kiedy cię obserwowałem, wypiłeś...
– Osiem kufli. A wcześniej jeszcze cztery.
Merkuriusz się nie poruszył. Jeśli gwałtownie ściśnie nogi, żeby zabić pająka, zachlupocze woda i mężczyźni zorientują się, że ktoś tu siedzi. Nawet jeśli Durzo Blint wyglądał na miłego, nosił okropnie duży miecz, a Merkuriusz wiedział, że lepiej nie ufać dorosłym.
– Blefujesz – powiedział mężczyzna, ale w jego głosie było słychać strach.
– Nie blefuję – odparł Durzo Blint. – Dlaczego nie zaprosisz do środka swoich przyjaciół?
Pająk szedł po wewnętrznej stronie uda Merkuriusza. Trzęsąc się, chłopak podwinął tunikę na plecach i rozciągnął pas spodni, zostawiając szczelinę i modląc się, żeby pająk wyszedł tamtędy.
Nad nim zabójca przyłożył dwa palce do ust i zagwizdał. Merkuriusz nie zauważył, żeby Durzo się poruszył, ale gwizd skończył się charkotem i chwilę potem ciało zabójcy zwaliło się na podłogę. Rozległy się krzyki, kiedy otworzyły się frontowe i tylne drzwi. Tyczki uginały się i podskakiwały. Skupiając się, żeby nie trącić pająka, Merkuriusz nie drgnął, nawet kiedy upadek kolejnego ciała wepchnął mu na chwilę twarz pod wodę.
Pająk przelazł mu po tyłku i potem na jego kciuk. Powolutku Merkuriusz przeniósł rękę, żeby widzieć wilkosza. Miał rację. To był biały wilkosz o odnóżach długich jak kciuk chłopaka. Strząsnął go i natychmiast roztarł palce, upewniając się, że nie został ukąszony.
Sięgnął do drzazgi, o którą zaczepił tuniką, i oderwał ją. Dźwięk rozległ się bardzo głośno w nagłej ciszy, która zapadła na górze. Merkuriusz nikogo nie widział przez szczeliny. Kilka kroków dalej coś skapywało z bambusa do kałuży. Było za ciemno, żeby zobaczyć co, ale nie potrzebował wielkiej wyobraźni, by się domyślić.
Zapanowała upiorna cisza. Gdyby któryś z mężczyzn przeszedł po podłodze, jęk deszczułek i uginanie się bambusa zdradziłyby go. Cała walka trwała może ze dwadzieścia sekund, a Merkuriusz był pewien, że nikt nie wyszedł z tawerny. Pozabijali się nawzajem?
Zrobiło mu się zimno, i to nie tylko od wody. Śmierć to chleb powszedni w Norach, ale nigdy nie widział, żeby tylu ludzi zginęło tak szybko i tak łatwo.
Nawet uważając na pająka, w kilka minut Merkuriusz zebrał sześć miedziaków. Gdyby był odważniejszy, obrobiłby trupy w tawernie, ale nie wierzył, że Durzo Blint nie żyje. Może był demonem, jak mówiły inne szczury. Może stał na zewnątrz i czekał, żeby zabić Merkuriusza za szpiegowanie.
Z piersią zaciśniętą ze strachu Merkuriusz zawrócił i popełzł do swojej dziury. Sześć miedziaków to niezły wynik. Opłata wynosiła tylko cztery, więc będzie mógł kupić jutro chleb, którym podzieli się z Jarlem i Laleczką.
Był raptem o stopę od wyjścia, kiedy coś jasnego zabłysło tuż przed jego nosem. Znalazło się tak blisko, że Merkuriusz potrzebował chwili, by zogniskować wzrok. To był ogromny miecz Durzo, który przebił się przez podłogę i wbił w błoto, zagradzając chłopakowi drogę ucieczki.
Tuż nad Merkuriuszem, po drugiej stronie podłogi Durzo Blint szepnął:
– Nigdy nikomu o tym nie mów. Zrozumiano? Robiłem gorsze rzeczy niż zabijanie dzieci.
Miecz zniknął, a Merkuriusz wypełzł spod podłogi. Przebiegł wiele mil, nim się zatrzymał.




 Durzo Blint podciągnął się na niewysoki mur wokół posiadłości i obserwował przechodzącego strażnika. Idealny strażnik, pomyślał Durzo: trochę powolny, bez wyobraźni, obowiązkowy. Przeszedł swoje trzydzieści dziewięć kroków, podrapał się po brzuchu pod przeszywanicą, rozejrzał się na wszystkie strony i znowu ruszył.
Trzydzieści pięć. Trzydzieści sześć. Durzo wychylił się z cienia, jaki rzucała postać mężczyzny, i ostrożnie opuścił się nad krawędź chodnika. Trzymał się muru koniuszkami palców.
Teraz. Puścił się i zeskoczył na trawę akurat, kiedy strażnik uderzył końcem halabardy o drewniany chodnik. Durzo i tak wątpił, żeby strażnik go usłyszał, ale w fachu siepacza paranoja rodziła perfekcję. Dziedziniec był mały, a dom niewiele większy. Zbudowano go na modłę ceurańską z przeświecającymi ścianami z papieru ryżowego. Bezlistne cyprysy i białe cedry tworzyły drzwi i łuki, a tańszej, miejscowej sosny użyto do framug i podłóg. Dom był spartański, jak wszystkie ceurańskie domy, co pasowało do natury wojskowego generała Agona i jego ascetycznego charakteru. A co więcej, odpowiadało jego budżetowi. Mimo rozlicznych sukcesów generała, król Davin nigdy nie nagrodził go należycie – po części z tego powodu zjawił się tu dziś siepacz.
Durzo wypatrzył otwarte okno na pierwszym piętrze. Żona generała spała w łóżku – gospodarze nie byli aż tak ceurańscy, żeby spać na matach. Ale byli wystarczająco biedni, żeby korzystać z materaca wypchanego raczej słomą niż puchem. Żona generała była prostą kobietą; pochrapywała cicho i wyciągnęła się prawie pośrodku łóżka, zamiast trzymać się swojej połowy. Pościel po stronie, do której leżała zwrócona twarzą, była wzburzona.
Siepacz wślizgnął się do pokoju, posługując się Talentem, aby wytłumić odgłos kroków na drewnianej podłodze.
Ciekawe. Szybkie spojrzenie wystarczyło, by potwierdzić, że generał nie przychodził do tej sypialni tylko po to, żeby dopełnić nocnych obowiązków małżeńskich. Oni naprawdę sypiali razem. Może generał był jeszcze biedniejszy niż podejrzewali ludzie.
Durzo zmarszczył brwi pod maską. Nie potrzebował takich szczegółów. Wyciągnął krótki, zatruty nóż i podszedł do łóżka. Kobieta niczego nie poczuje.
Zatrzymał się. Kobieta spała odwrócona w stronę wzburzonej pościeli. Spała blisko przy mężu. Nie na drugim krańcu łóżka, jak kobieta, która tylko wypełnia małżeńskie powinności.
To było małżeństwo z miłości. Po zabiciu jej Aleine Gunder planował zaproponować generałowi ponowny ślub z bogatą arystokratką. Ale generał, który ożenił się z nisko urodzoną kobietą z miłości, zareaguje zupełnie inaczej na śmierć żony niż mężczyzna, który ożenił się wiedziony ambicją.
Idiota. Księcia tak pożerały własne ambicje, że wszystkich innych oceniał tą samą miarą. Siepacz schował nóż i wyszedł na korytarz. Musiał się dowiedzieć, gdzie jest generał. Natychmiast.
– Niech to szlag, człowieku! Król Davin umiera. Zdziwiłbym się, gdyby został mu jeszcze tydzień.
Ktokolwiek to mówił, miał świętą rację. Siepacz podał dzisiejszego wieczoru królowi ostatnią dawkę trucizny. Władca umrze, nim nastanie świt, zostawiając tron dwóm rywalom, z których jeden był silny i sprawiedliwy, a drugi słaby i zepsuty. Półświatek Sa’kagé oczywiście był zainteresowany wynikiem sporu.
Głos dochodził z pokoju audiencyjnego na dole. Siepacz pospiesznie doszedł do końca korytarza. Dom był tak mały, że pokój audiencyjny pełnił też funkcję gabinetu. Durzo miał doskonały widok na obu mężczyzn.
Generał Brant Agon miał siwiejącą brodę, krótko przycięte włosy, których nie czesał. Poruszał się nerwowo, zawsze mając wszystko na oku. Był szczupły i żylasty, a nogi miał trochę krzywe po latach spędzonych w siodle.
Mężczyzną, który siedział naprzeciwko niego, był diuk Regnus Gyre. Fotel z wysokim zagłówkiem zaskrzypiał, gdy diuk się poruszył. Był potężnie zbudowany, wysoki i szeroki w barach, a niewiele z jego masy stanowił tłuszcz. Splótł palce na brzuchu.
Na Anioły Nocy. Mógłbym zabić ich obu i od razu zakończyć zmartwienia Dziewiątki.
– Oszukujemy samych siebie, Brant? – zapytał diuk Gyre.
Generał nie odpowiedział natychmiast.
– Mój panie...
– Nie, Brant. Potrzebuję twojej opinii jako przyjaciela, nie wasala.
Durzo podkradł się bliżej. Powoli, ostrożnie, wyjął zatrute noże do rzucania.
– Jeśli nic nie zrobimy – powiedział generał – Aleine Gunder zostanie królem. To słaby, plugawy, zdradziecki człowiek. Sa’kagé już trzyma w ręku całe Nory; królewskie patrole nie schodzą z głównych dróg, a dobrze wiesz, że na pewno będzie jeszcze gorzej. Igrzyska Śmierci umocniły Sa’kagé. Aleine nie ma wystarczającej siły woli, nawet nie zamierza przeciwstawić się Sa’kagé teraz, chociaż jeszcze moglibyśmy je wykorzenić. Więc czy oszukujemy się, myśląc, że byłbyś lepszym królem? W żadnym wypadku. Ze wszech miar tron należy się tobie.
Blint prawie się uśmiechnął. Panowie świata przestępczego, Dziewiątka Sa’kagé zgodziłaby się z każdym słowem – i właśnie dlatego Blint miał zadbać, żeby Regnus Gyre nie został królem.
– A od strony taktycznej? Dalibyśmy radę tego dokonać?
– Z minimalnym rozlewem krwi. Diuk Wesseros przebywa poza krajem. Mój własny regiment stacjonuje w mieście. Ludzie wierzą w ciebie, mój panie. Potrzebujemy mocnego króla. Dobrego króla. Potrzebujemy ciebie, Regnusie.
Diuk Gyre spojrzał na dłonie.
– A rodzina Aleine’a? Czy wlicza się do tego „minimalnego rozlewu krwi”?
– Chcesz znać prawdę? – Generał ściszył głos. – Tak. Nawet jeśli nie wydamy takiego rozkazu, jeden z naszych ludzi zabije ich, żeby cię chronić, choćby to oznaczało dla niego stryczek. Tak bardzo w ciebie wierzą.
Diuk Gyre westchnął.
– Więc pytanie: czy dobro wielu w przyszłości warte jest zabicia kilkorga w tej chwili.
Ile czasu upłynęło, odkąd miałem takie skrupuły? Durzo ledwo zapanował nad pokusą, żeby rzucić sztyletami.
Wstrząsnęła nim raptowna wściekłość. Co jest grane?
Chodziło o Regnusa. Ten człowiek przypominał mu innego króla, któremu kiedyś służył. Króla, który był wart tej służby.
– Sam musisz odpowiedzieć na to pytanie, mój panie – odparł generał Agon. – Ale, za pozwoleniem, czy to pytanie to naprawdę kwestia filozoficzna?
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Nadal kochasz Nalię, prawda?
Nalia była żoną Aleine’a Gundera.
Regnus spojrzał na niego zaskoczony.
– Byłem jej przyrzeczony przez dziesięć lat. Byliśmy dla siebie pierwszymi kochankami.
– Mój panie, wybacz, to nie moja...
– Nie, Brant. Nigdy o tym nie mówiłem. A skoro mam zdecydować, czy być mężczyzną, czy królem, pozwól mi mówić. – Wziął głęboki wdech. – Minęło piętnaście lat, odkąd ojciec Nalii zerwał nasze zaręczyny i oddał jej rękę Aleine’owi. Powinienem już to przeboleć. I rzeczywiście już mi przeszło, poza tymi chwilami, kiedy widzę ją z dziećmi i muszę sobie wyobrażać, jak dzieli łoże z Aleinem Gunderem. Jedyna radość, jaką dało mi własne małżeństwo, to mój syn, Logan. Wątpię, żeby jej układało się dużo lepiej.
– Mój panie, zważywszy, że oboje zostaliście zmuszeni do ślubów, nie mógłbyś się rozwieść z Catrinną i ożenić...
– Nie. – Regnus pokręcił głową. – Dzieci królowej zawsze będą stanowić zagrożenie dla mojego syna, niezależnie od tego, czy je wygnam, czy adoptuję. Najstarszy syn Nalii ma czternaście lat, za dużo, by zapomniał, że był mu pisany tron.
– Sprawiedliwość jest po twojej stronie, mój panie. I kto wie, kiedy już zasiądziesz na tronie, może pojawi się jakieś rozwiązanie, którego na razie nie dostrzegamy?
Regnus niechętnie pokiwał głową, najwyraźniej świadom, że trzyma w swoich rękach życie setek, jeśli nie tysięcy ludzi, chociaż nie wiedział, że trzyma też własne. Jeśli zaplanuje teraz rebelię, to przysięgam na Anioły Nocy, od razu go zabiję. Teraz służę tylko Sa’kagé. I sobie. Zawsze sobie.
– Niech mi wybaczą ci, którzy dopiero mają się narodzić – powiedział Regnus Gyre z oczami błyszczącymi od łez. – Ale nie popełnię morderstwa w imię tego, co może się wydarzyć. Nie potrafię. Złożę przysięgę lenniczą.
Siepacz wsunął sztylety z powrotem do pochew, ignorując pomieszane uczucie ulgi i rozpaczy.
To przez tę przeklętą kobietę. To ona mnie zniszczyła. Zniszczyła wszystko.




Ufff. Po 2 miesiącach przerwy, wyszedłem chyba z wprawy wpisaniu ;)


Disciple_1













LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...