Disciple_1
wtorek, 8 marca 2011
niedziela, 27 lutego 2011
Trylogia Husycka - Andrzej Sapkowski
Wstępniak
Czas na polską klasykę w nieco odmiennym stylu czyli małe co nieco spod pióra Sapka. Pozycja wyjątkowo ciekawa na naszym rodzimy rynku literackim z racji specyficznego połączenia fantastyki z historią co trzeba przyznać udało się Sapkowi świetnie. Szczególnie, że po napisaniu Wiedźmina udowodnił, wszystkim malkontentom, że jego warsztat jest nadal na najwyższym poziomie i wcale nie dotyczy tylko jednego gatunku.
Całą trylogię na którą składają się : Narrenturm, Boży wojownicy i Lux perpetua czytałem dobre dwa lata temu, więc musiałem sobie nieco pamięć odświeżyć, bo od tego czasu do mojej głowy wpadło grubo ponad 150 książek...
Recenzja
Akcja powieści rozgrywa się na Śląsku w początkach XV wieku w czasach wojen husyckich. Głównych bohaterem jest poczciwy Reinmar z Bielawy zwany również Reynevanem jakże, bardzo różniący się od typowych zawadiaków typu np. Koniasz. Nasz Reinmar jest bowiem medykiem, zielarzem i uczonym, znanym z romantycznego uosobienia i delikatnej naiwności. Naturalnie pobada ciągle w różnego rodzaju perypetie, szczególnie damsko-męskie relacje są mu w smak. Tak też, zakochany w Adeli, niezwykle uroczej żonie rycerza Gelfrada de Stercza musi ratować skórę po tym jak bracia owego rycerzyka znajdują go z panią Adelką w dwuznacznej sytuacji. W ten oto prosty sposób rozpoczyna się niesamowita podróż naszego bohatera po ówczesnym śląsku targanym wojną religijną. Sapkowski opisał nam ten śląsk tak żywo, że bez problemu wczujemy się w klimat tamtych czasów. Dodał również trylogii kilka smaczków, np w postarci Zawiszy Czarnego, Święta Inkwizycję, etc.
Dodatkowe informacje
Jedyne co mi się nie podoba to idiotyczne ceny książek, są tak drogie, że aż strach... książki, które mają kilkaset stron więcej kosztują tyle samo. Nie wiem czy to wina wydawnictwa ze swoją marżą czy też Sapek dostaje dużo większą prowizję niż inni.
O autorze: http://pl.wikipedia.org/wiki/Andrzej_Sapkowski
Wydawnictwo: SuperNOWA
Miejsce wydania: Warszawa
Wydanie polskie: 10/2002
Liczba stron: 593
Format: 125x195 mm
Oprawa: miękka
Wydanie: I
Cena z okładki: 44,00 zł
Wydawnictwo: SuperNOWA
Miejsce wydania: Warszawa
Wydanie polskie: 9/2004
Liczba stron: 600
Format: 125x195 mm
Oprawa: miękka
Wydanie: I
Cena z okładki: 44,00 zł
Wydawnictwo: SuperNOWA
Miejsce wydania: Warszawa
Wydanie polskie: 11/2006
Liczba stron: 524
Oprawa: miękka
Wydanie: I
Cena z okładki: 44,00 zł
Fragmenty
Narrenturm
Czas na polską klasykę w nieco odmiennym stylu czyli małe co nieco spod pióra Sapka. Pozycja wyjątkowo ciekawa na naszym rodzimy rynku literackim z racji specyficznego połączenia fantastyki z historią co trzeba przyznać udało się Sapkowi świetnie. Szczególnie, że po napisaniu Wiedźmina udowodnił, wszystkim malkontentom, że jego warsztat jest nadal na najwyższym poziomie i wcale nie dotyczy tylko jednego gatunku.
Całą trylogię na którą składają się : Narrenturm, Boży wojownicy i Lux perpetua czytałem dobre dwa lata temu, więc musiałem sobie nieco pamięć odświeżyć, bo od tego czasu do mojej głowy wpadło grubo ponad 150 książek...
Recenzja
Akcja powieści rozgrywa się na Śląsku w początkach XV wieku w czasach wojen husyckich. Głównych bohaterem jest poczciwy Reinmar z Bielawy zwany również Reynevanem jakże, bardzo różniący się od typowych zawadiaków typu np. Koniasz. Nasz Reinmar jest bowiem medykiem, zielarzem i uczonym, znanym z romantycznego uosobienia i delikatnej naiwności. Naturalnie pobada ciągle w różnego rodzaju perypetie, szczególnie damsko-męskie relacje są mu w smak. Tak też, zakochany w Adeli, niezwykle uroczej żonie rycerza Gelfrada de Stercza musi ratować skórę po tym jak bracia owego rycerzyka znajdują go z panią Adelką w dwuznacznej sytuacji. W ten oto prosty sposób rozpoczyna się niesamowita podróż naszego bohatera po ówczesnym śląsku targanym wojną religijną. Sapkowski opisał nam ten śląsk tak żywo, że bez problemu wczujemy się w klimat tamtych czasów. Dodał również trylogii kilka smaczków, np w postarci Zawiszy Czarnego, Święta Inkwizycję, etc.
Dodatkowe informacje
Jedyne co mi się nie podoba to idiotyczne ceny książek, są tak drogie, że aż strach... książki, które mają kilkaset stron więcej kosztują tyle samo. Nie wiem czy to wina wydawnictwa ze swoją marżą czy też Sapek dostaje dużo większą prowizję niż inni.
O autorze: http://pl.wikipedia.org/wiki/Andrzej_Sapkowski
Wydawnictwo: SuperNOWA
Miejsce wydania: Warszawa
Wydanie polskie: 10/2002
Liczba stron: 593
Format: 125x195 mm
Oprawa: miękka
Wydanie: I
Cena z okładki: 44,00 zł
Wydawnictwo: SuperNOWA
Miejsce wydania: Warszawa
Wydanie polskie: 9/2004
Liczba stron: 600
Format: 125x195 mm
Oprawa: miękka
Wydanie: I
Cena z okładki: 44,00 zł
Wydawnictwo: SuperNOWA
Miejsce wydania: Warszawa
Wydanie polskie: 11/2006
Liczba stron: 524
Oprawa: miękka
Wydanie: I
Cena z okładki: 44,00 zł
Fragmenty
Narrenturm
Przez otwarte
okno izdebki. na tle ciemnego jeszcze po niedawnej burzy nieba, widać
było trzy wieże ratuszową, najbliższą. da1ej smukłą, połyskującą w
słońcu nowiutką czerwoną dachówką wieżę kościoła świętego Jana
Ewangelisty, za nią zaś okrągły stołb książęcego zamku. Wokół wieży
kościoła śmigały jaskółki, spłoszone niedawnym biciem dzwonów. Dzwony
nie biły już od ładnych chwil paru, ale przesycone ozonem powietrze
wciąż jeszcze zdawało się wibrować ich dźwiękiem.
Dzwony całkiem niedawno biły też z wież kościołów
Najświętszej Marii Panny i Bożego Ciała. Wieże te nie były jednak
widoczne z okienka izdebki na poddaszu drewnianego budynku, niczym
jaskółcze gniazdo przylepionego do kompleksu hospicjum i klasztoru
augustianów.
Była pora seksty. Mnisi zaczęli Deus in adiutorium. A Reinmar
z Bielawy, zwany przez przyjaciół Reynevanem, pocałował spocony
obojczyk Adeli von Stercza, wyzwolił się z jej objęć i legł obok,
dysząc. na pościeli gorącej od miłości.
Zza muru, od strony ulicy Klasztornej dolatywały krzyk,
turkot wozów, głuchy łomot pustych beczek, śpiewny brzęk cynowych i
miedzianych naczyń. Była środa, dzień targowy, jak zwykle ściągający do
Oleśnicy mnóstwo kupców i kupujących.
Memento, salutis Auctcor
quod nostri quondam corporis,
ex illibata virgine
nascendo, formam sumpseris.
Maria mater gratiae,
mater misericordiae,
tu nos ab hoste protege,
et hora mortis suscipe...*
Już śpiewają hymn, pomyślał Reynevan, rozleniwionym ruchem
obejmując Adelę, pochodzącą z dalekiej Burgundii żonę rycerza Gelfrada
von Stercza. Już hymn. Nie do wiary. jak prędko przemijają chwile
szczęścia. Chciałoby się, by trwały wiecznie, a one przemijają niczym
sen jaki ulotny...
- Reynevan... Mon amour... Mój boski chłopcze... - Adela
drapieżnie i zachłannie przerwała jego senną zadumę. Też była świadoma
upływu czasu, ale najwyraźniej nic myślała trwonić go na filozoficzne
rozważania. Adela była całkiem. zupełnie, najzupełniej naga.
Co kraj, to obyczaj, myślał Reynevan, jakżeż ciekawym jest
poznawanie świata i ludzi. Ślązaczki i Niemki, przykładowo, gdy
przyjdzie co do czego, nigdy nie pozwalają podciągnąć sobie koszuli
wyżej niż do pępka. Polki i Czeszki podciągają same i chętnie, powyżej
piersi, ale za nic w świecie nie zdejmą całkiem. A Burgundki, o, te
momentalnie zrzucają wszystko, ich gorąca krew podczas miłosnych
uniesień nie znosi widać na skórze ani szmatki.
Ach, cóż za radość poznawać świat. Piękną musi być krainą
Burgundia. Piękny być musi tamtejszy krajobraz. Góry strzeliste...
Pagórki strome... Doliny...
- Ach, aaach, mon amour - jęczała Adela von Stercza, lgnąc do dłoni Reynevana całym swym burgundzkim krajobrazem.
Reynevan, nawiasem mówiąc, miał dwadzieścia trzy lata i
świata poznał raczej niewiele. Znał bardzo mało Czeszek, jeszcze mniej
Ślązaczek i Niemek, jedną Polkę, jedną Cygankę - a jeśli szło o inne
narodowości, to tylko raz dostał kosza od Węgierki. Jego eksperiencje
erotyczne w poczet imponujących zaliczone nie mogły być więc żadną
miarą, ba. były, szczerze powiedziawszy, dość mizerne, zarówno ilościowo
jak i jakościowo, Ale i tak wbiły go w pychę i zadufanie. Reynevan -
jak każdy buzujący testosteronem młodzik - miał się za wielkiego
uwodziciela i miłosnego eksperta, przed którym ród niewieści nie ma
żadnych tajemnic.
Prawda jednak była taka, że dotychczasowe jedenaście schadzek
z Adelą von Stercza nauczyły Reynevana więcej o ars amandi niż całe
trzyletnie studia w Pradze. Reynevan nie połapał się jednak, że to Adela
uczy jego - pewien był, że w grze jest tu jego samorodny talent.
Ad te levavi oculos meos
qui habitas in caelis
Ecce sicut oculi seruorum
ad manum dominorum suorum.
Sicut oculi ancillae in manibus dominae suae
ita ocali nostri ad Dominum neum nostrum,
Donec misereatur nostri
Miserere nostri Domine...
Adela chwyciła Reynevana za kark i pociągnęła na siebie.
Reynevan, uchwyciwszy to, co należało, kochał ją. Kochał mocno i
zapamiętale i - jakby tego było mało - szeptał jej do ucha zapewnienia o
miłości. Był szczęśliwy. Bardzo szczęśliwy.
* Tłumaczenia łacińskich hymnów, sentencji, swawolnych
pieśni, informacje bibliograficzne, a także rozmaite ciekawostki znajdą
Państwo na końcu książki. Acz - z góry uprzedzamy - nie wszystkie.
Opowieść o Reynevanie to wszak fikcja literacka i choć dokładnie
historycznie udokumentowana, to jednak wolna od przesadnie nabożnego
szacunku dla źródeł (przyp. wyd.).
Disciple_1
sobota, 26 lutego 2011
Czas na science fiction - Hyperion - Dan Simmons
Wstępniak
Notka: Znów dopadł mnie permanentny brak czasu do spółki z wycieńczeniem organizmu stąd też taki wysyp wpisów na blogu...
HYPERION
Nr 2 wśród gatunku zaraz po Diunie. Czy taka rekomendacja wystarczy ? Może dla nie których tak, a może i nie... ale jest to pozycja którą wypada zainteresować się chociaż na chwilę. Może zadacie pytanie czemu piszę o science fiction kiedy 95% moich książek to fantasy... Pytanie jak najbardziej na miejscu, więc odpowiadam, że ostatnio zamówiłem sobie wszystkie pozycje czeskiego pisarza Zambocha o którym pisałem w poprzednim odcinku, a ów pisarz ma nadzwyczajną smykałkę do lekkiego science fiction, które czyta się wprost rewelacyjnie, choć w sumie czy to czyste sc jest to nie sądzę, raczej jakiś twór, space opera, mix kilku stylów, ale przedniego gatunku! A co to ma do Hyperiona ? Po prostu przypomniałem sobie, że o nim jeszcze nie pisałem, a jest to jedna z moich ulubionych serii, która przeczytałem jakiś rok temu z okładem, choć i tak późno ponieważ książki ukazały się w latach 90.
Dlaczego jedna z ulubionych ? Każdy tom, a są ich 4 ( a w zasadzie to jest to dylogia czyli 2 x po 2 tomy ) ma grubo ponad 600 stron... jest w twardej oprawie, większy rozmiar, na świetnym papierze, z ilustracjami, dodatkami. Jedna z najlepiej wydanych książek jakie mam na półce, dzięki wydawnictwu MAG. Naturalnie to tylko miły dodatek do głównego dania czyli treści całej serii, o której za chwile, ale już teraz mogę powiedzieć, że wciąga niesamowicie, szczególnie w pewnych momentach, gdzie strony płynęły setkami... Książki mają to do siebie, że z biegiem stron rozbudzają ciekawość czytelnika, nie którym autorom udaje się doprowadzić tą sztukę na mistrzowski poziom. Dan Simmons jest mistrzem.
Tetralogia składa się z Hyperiona i Zagłady Hyperiona oraz Endymiona i Triumfu Endymiona. Przy czym druga część nawiązuje luźno do pierwszej i opowiada zgoła o czymś innym. W zasadzie może się tak zdarzyć, że po przeczytaniu wszystkich 4 tomów, stwierdzicie podobnie jak ja, że pierwsza dylogia jest świetna, ale za to druga jest przerewelacyjna! Wszystko zależy od tego o czym lubimy czytać, co nas wciąga...
Recenzja
Zrecenzuję wam po krótce pierwszy tom, najciekawszy moim zdaniem z całej serii, choć uważam, że najlepszy jest trzeci. Generalnie nasza ukochana ziemia zostaje zniszczona i ludzkość jest zmuszona szukać nowego domu, tak więc wyruszają w podróże kosmiczne i osiedlają się na wielu różnych planetach, gdzie nie napotykają żadnych obcych gatunków. Mija wiele setek lat, cywilizację się rozwijają, życie staje się coraz bardziej wygodne poprzez postęp technologiczny, aż do momentu kiedy to wszystko zostaje zahamowane.
W jaki sposób? Jeden ze światów zostaje zaatakowany przez nieznaną rasę, a w świecie ludzi zaczyna gościć chaos. Decydującym miejscem o przyszłym losie ludzkości jest planeta Hyperion, na której znajdują się grobowce czasu... Nikt nie wie po co one zostały zbudowane jeszcze zanim na planetę przybyli ludzie, wiadomo jednak, że zamieszkuje je bóstwo Chyżwar, który ma moc spełniania życzeń tych, którzy do nich wejdą. Jednak, aby tak się stało musi zostać wybranych 7 pielgrzymów przez Kościół Ostatecznego Odkupienia, ale tylko jeden z nich ma szanse wyjść z tego cało...
Simmons poświęcił wiele czasu na dopracowanie i dopieszczenie poszczególnych opowiadań bohaterów, które są dziełem samym w sobie, a razem z opowieścią do grobowców składają się na rewelacyjną spójną całość. Książka porusza też wiele problemów cywilizacyjnych i społecznych, więc nie jest tylko jakąś tam tetralogią o wyprawach kosmicznych i odkrywaniu nowych planet, ale w ten wątek nie będę się wgłębiał, bo nie ma sensu. Trzeba po prostu sięgnąć po tą pozycję oraz jej drugi tom i poświęcić kilka dni na lekturę.
Dodatkowe informacje
O autorze : http://pl.wikipedia.org/wiki/Dan_Simmons
Tytuł: Hyperion
Cykl: Hyperion
Tom: 1
Tłumaczenie: Arkadiusz Nakoniecznik
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 26 listopada 2007
Liczba stron: 617
Oprawa: twarda z obwolutą
Wymiary: 150 x 225 mm
Tytuł: Triumf Endymiona (The Rise of Endymion)
Cykl: Hyperion
Tom: 4
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 17 czerwca 2009
Liczba stron: 800
Oprawa: twarda z obwolutą
Wymiary: 135 x 205 mm
Fragmenty
Opowieść Kapłana
Czasem jedynie bardzo trudno dostrzegalna granica oddziela ortodoksyjny fanatyzm od herezji – powiedział ojciec Lenar Hoyt.
Tak zaczęła się opowieść kapłana. Powtarzając ją później na użytek komlogu, konsul przekonał się, że pamięta ją jako jednolitą całość, bez nieoczekiwanych przerw, wahań i innych niedoskonałości charakterystycznych dla ludzkiej mowy.
Lenar Hoyt otrzymał swoje pierwsze poważne zadanie jako młody ksiądz, urodzony, wychowany i całkiem niedawno wyświęcony na katolickiej planecie Pacem. Zadanie to polegało na dotrzymywaniu towarzystwa powszechnie szanowanemu jezuicie, ojcu Paulowi Duré, w drodze do jego miejsca zesłania, którym była odległa, mało znana planeta Hyperion.
W innych czasach ojciec Paul Duré z pewnością zostałby biskupem, a kto wie, czy nawet nie papieżem. Wysoki, szczupły, o ascetycznej budowie, z siwymi, przerzedzonymi włosami i oczami, w których ostrym spojrzeniu widać było jak na dłoni przebyte cierpienia, Paul Duré był wiernym uczniem świętego Teilharda, jak również archeologiem, etnologiem i znakomitym jezuickim teologiem. Pomimo upadku Kościoła katolickiego, który przeistoczył się w na pół zapomnianą sektę, tolerowaną jedynie ze względu na jej niezwykłość oraz odizolowanie od głównego nurtu życia Hegemonii, umysły jezuitów nie straciły nic ze swojej sprawności, ojciec Paul Duré zaś nadal żywił głębokie przekonanie, że Święty Apostolski Kościół Katolicki w dalszym ciągu jest jedyną nadzieją ludzi na uzyskanie nieśmiertelności.
Kiedy Lenar Hoyt był chłopcem, miał okazję widywać czasem ojca Duré podczas jego nielicznych wizyt w przyseminaryjnej szkole oraz przy okazji jeszcze rzadszych podróży przyszłego księdza do Nowego Watykanu. Jezuita jawił mu się wówczas jako postać otoczona aurą boskości. Później, kiedy Hoyt rozpoczął studia w seminarium, Duré kierował sponsorowanymi przez Kościół pracami wykopaliskowymi na pobliskiej planecie Armaghast. Wrócił stamtąd kilka tygodni po ceremonii wyświęcenia Hoyta, ale jego powrót był otoczony ścisłą tajemnicą. Nikt, z wyjątkiem dostojników z najwyższych kręgów Nowego Watykanu, nie wiedział dokładnie, co się właściwie stało, lecz pojawiały się plotki o ekskomunice, a nawet o przesłuchaniu przed trybunałem Świętej Inkwizycji, który od czterech stuleci, to znaczy od zagłady Ziemi, nie miał zbyt wiele do roboty.
Skończyło się jednak na tym, że ojciec Duré poprosił o zesłanie na Hyperiona, planetę znaną szerzej jedynie ze względu na dziwaczny kult Chyżwara, który tam właśnie miał swoje korzenie, ojciec Hoyt zaś został wyznaczony jako coś w rodzaju jego eskorty. Było to niewdzięczne zadanie, wiążące się z koniecznością wykonywania najbardziej uciążliwych obowiązków ucznia, strażnika i szpiega, a w dodatku młody ksiądz miał być pozbawiony nawet skromnej nagrody w postaci możliwości ujrzenia nieznanej planety, gdyż polecono mu jedynie dopilnować, aby ojciec Duré wylądował bezpiecznie w porcie kosmicznym na Hyperionie, a następnie wsiąść na pokład tego samego statku i bezzwłocznie wyruszyć w drogę powrotną. Innymi słowy, biskupi zaproponowali Hoytowi dwadzieścia miesięcy hibernacji, kilka tygodni podróży wewnątrz układu słonecznego Hyperiona oraz dług czasowy w wysokości ośmiu lat, co po powrocie na Pacem postawiłoby go na straconej pozycji wobec kolegów z tego samego roku w wyścigu po stanowiska w Nowym Watykanie i atrakcyjne placówki misyjne.
Jednakże Lenar Hoyt, wychowany w posłuszeństwie i przyuczony do dyscypliny, przyjął zadanie bez żadnych pytań.
Ich statek, „Nadia Oleg”, był ospowatą balią pozbawioną generatorów sztucznej grawitacji, okien, a także wszelkich urządzeń rekreacyjnych, jeśli nie liczyć stymulatorów sprzężonych z centralnym systemem informacyjnym, których zadanie polegało na skłonieniu jak największej liczby pasażerów do pozostania w kojach. Po przebudzeniu z kriogenicznego snu pasażerowie ci – głównie robotnicy i niezamożni turyści, wśród nich zaś kilku wyznawców kultu, zdecydowanych oddać życie Chyżwarowi – spali na tych samych posłaniach, spożywali przetworzoną w zamkniętym obiegu żywność oraz starali się walczyć z chorobą morską i nudą podczas dwunastodniowego, bezgrawitacyjnego ślizgu w kierunku Hyperiona.
W ciągu tych kilkunastu dni, jakie, chcąc nie chcąc, musieli spędzić nie rozstając się ani na chwilę, Lenar Hoyt nie zdołał dowiedzieć się zbyt wiele od ojca Duré, a już zupełnie nic o wydarzeniach na Armaghaście, które stały się przyczyną skazania jezuity na zesłanie. Młody kapłan wydał swojemu komlogowi polecenie zgromadzenia wszelkich dostępnych danych o Hyperionie i na krótko przed lądowaniem zaczął uważać się za niemal specjalistę od tej planety.
– Natrafiłem na zapisy świadczące o tym, że na Hyperiona przybyła dość liczna grupa katolików, ale nigdzie nie ma żadnej wzmianki o tym, żeby utworzono tam diecezję – powiedział Hoyt pewnego wieczoru, kiedy gawędzili, leżąc obok siebie w zerograwitacyjnych hamakach. Większość współpasażerów przeżywała w tym czasie erotyczne przygody podłączona do stymulatora. – Przypuszczam, ojcze, że będziesz wykonywał pracę misyjną?
– W żadnym wypadku – odparł ojciec Duré. – Poczciwi mieszkańcy Hyperiona nigdy nie próbowali narzucać mi swoich przekonań religijnych, więc nie widzę powodu, dla którego miałbym rewanżować im się natarczywym nawracaniem. Chciałbym pojechać na południowy kontynent – Aquilę – a następnie wyruszyć z Port Romance w głąb lądu, ale wcale nie jako misjonarz, tylko jako etnolog. Mam zamiar założyć gdzieś nad Rozpadliną stację badawczą.
– Stację badawczą? – powtórzył ze zdziwieniem ojciec Hoyt. Zamknął oczy, pozwalając przez chwilę pracować swojemu implantowi, po czym otworzył je i spojrzał na starszego kapłana. – Ale przecież płaskowyż Pinion jest nie zamieszkany! Lasy ogniste sprawiają, że przez większą część roku w ogóle nie można się tam dostać.
Ojciec Duré uśmiechnął się i skinął głową. Nie miał implantu, a jego przestarzały komlog przez całą podróż spoczywał w bagażu.
– Niezupełnie – odparł. – Nie jest też prawdą, że nikt tam nie mieszka. Zapomniałeś o Bikurach.
– Bikurowie... – Hoyt ponownie zamknął oczy. – To tylko legenda –dodał po dłuższej chwili.
– Hmmm... – mruknął jezuita. – Spróbuj wywołać hasło „Mamet Spedling”.
Lenar Hoyt posłusznie zacisnął powieki. Indeks Główny poinformował go, że Mamet Spedling był niezbyt znanym badaczem, członkiem Instytutu Shackletona na Renesansie; niemal półtora stulecia wcześniej przedstawił on Instytutowi krótki raport. Opisywał w nim uciążliwą podróż w głąb lądu z niedawno założonego Port Romance, przez bagna – obecnie zamienione w plantacje plastowłókników – i lasy ogniste (udało mu się przebyć je w krótkim okresie spokoju), wspinaczkę na strome zbocza płaskowyżu Pinion, a wreszcie odnalezienie Rozpadliny i żyjącego nad nią niewielkiego plemienia, odpowiadającego opisowi legendarnych Bikurów.
W swojej notatce Spedling postawił hipotezę, że ludzie ci są potomkami kolonistów z zaginionego statku osiedleńczego, który trzysta lat wcześniej uległ awarii w tym rejonie. Opisał także wszystkie klasyczne objawy zacofania kulturowego, będącego wynikiem całkowitej izolacji, braku dopływu świeżej puli genów oraz nadmiernego przystosowania do warunków zewnętrznych. Swoje obserwacje podsumował krótkim, ale dosadnym zdaniem: „Już po dwóch dniach stało się dla mnie oczywiste, że Bikurowie są zbyt głupi, leniwi i nudni, żeby warto było poświęcać im więcej czasu”. Ponieważ jednocześnie lasy ogniste zaczęły wykazywać objawy powrotu do aktywności, Spedling istotnie nie poświęcił swemu odkryciu ani minuty więcej, tylko skierował się najszybciej, jak mógł, w drogę powrotną ku wybrzeżu. Trwająca trzy miesiące wędrówka przez „spokojne” lasy kosztowała go utratę czterech tubylczych tragarzy, całego sprzętu i zapisków oraz lewej ręki.
– Mój Boże... – powiedział Lenar Hoyt, leżąc w zerograwitacyjnym hamaku na pokładzie statku „Nadia Oleg”. – Dlaczego właśnie Bikurowie?
– A dlaczego nie? – odparł łagodnie ojciec Duré. – Nie wiemy o nich zbyt wiele.
– Nie wiemy zbyt wiele o niemal całym Hyperionie! – Młody ksiądz dał się ponieść emocjom. – A co z Grobowcami Czasu i legendarnym Chyżwarem na północ od Gór Cugielnych na Equusie? Wszyscy o tym mówią!
– Otóż to – odparł jezuita. – Jak myślisz, Lenar, ile uczonych prac napisano o Grobowcach i Chyżwarze? Sto? Tysiąc? Kilka tysięcy? – Duré nabił fajkę i zapalił ją, co przy braku ciążenia wcale nie było łatwym zadaniem. – Poza tym, nawet jeśli ten Chyżwar istnieje naprawdę, to nie jest człowiekiem, a mnie interesują wyłącznie ludzie.
– Rzeczywiście – zgodził się Hoyt, szykując swój intelektualny arsenał do frontalnego ataku. – Ale chyba się zgodzisz, ojcze, że zagadka Bikurów nie należy do najbardziej fascynujących. W najlepszym razie znajdziesz kilkudziesięciu dzikusów zamieszkujących wiecznie zadymione tereny, tak... tak nieciekawe, że nawet niezaznaczone na tamtejszych mapach. Po co zajmować się czymś takim, skoro Hyperion oferuje tyle wspaniałych, ekscytujących tajemnic? Na przykład labirynty! – Hoyt aż zarumienił się z podniecenia. – Czy wiesz, ojcze, że Hyperion jest jedną z dziewięciu planet z labiryntami?
– Oczywiście. – Powietrzne prądy zaczęły rozciągać otaczającą starszego kapłana, niemal dokładnie kulistą chmurę dymu. – Tyle że w całej Sieci labiryntami zajmuje się już mnóstwo ludzi, a poza tym, przecież one liczą sobie... ile? Pół miliona lat standardowych? Zdaje się, że prawie trzy czwarte miliona. Ich tajemnic wystarczy jeszcze dla co najmniej kilku pokoleń. Natomiast, jeżeli chodzi o Bikurów, to, jak myślisz, jak długo uda im się przetrwać, zanim zostaną wchłonięci przez nowoczesne społeczeństwo? Albo, co znacznie bardziej prawdopodobne, po prostu starci z powierzchni planety w wyniku jakiegoś niefortunnego zbiegu okoliczności?
Hoyt wzruszył ramionami.
– Może nawet już się to stało. Minęło sporo czasu od chwili, kiedy dotarł do nich Spedling, a jeśli rzeczywiście wyginęli, to cały twój wysiłek, ojcze, zda się na nic – powiedział.
– Otóż to – odparł spokojnie ojciec Duré i wypuścił kłąb dymu.
Dopiero podczas ostatniej godziny, jaką spędzili razem, w trakcie podchodzenia do lądowania, jezuita otworzył się częściowo przed młodszym kolegą. Hyperion wisiał przed nimi już od dłuższego czasu, oślepiająco biały, zielony i błękitny, kiedy nagle wiekowy prom wszedł w górne warstwy atmosfery. Za szybą pojawiły się na krótko płomienie, a potem rozpoczął się spokojny lot ślizgowy z sześćdziesięciokilometrowej wysokości, poprzez kolejne powłoki chmur, nad lśniącymi morzami, ku pędzącej im na spotkanie linii terminatora.
– Wspaniałe... – szepnął ojciec Duré, chyba bardziej do siebie niż do młodego księdza. – Po prostu wspaniałe. Właśnie w chwilach takich jak ta rozumiem... a przynajmniej wydaje mi się, że rozumiem, na jak wielkie poświęcenie musiał zdobyć się Syn Boży, zgadzając się zostać Synem Człowieczym.
Hoyt spróbował podjąć rozmowę, lecz ojciec Duré spoglądał w milczeniu przez okno, pogrążony głęboko w myślach. Dziesięć minut później wylądowali w porcie kosmicznym w Keats. Ojca Duré wciągnął wir formalności związanych z odprawą celną, a po kolejnych dwudziestu minutach wielce rozczarowany Lenar Hoyt pędził już z powrotem ku czekającemu na orbicie statkowi „Nadia Oleg”.
– Pięć tygodni później, naturalnie, według mojego czasu, wróciłem na Pacem – wspominał ojciec Hoyt. – Straciłem osiem lat, ale nie wiedzieć czemu wydawało mi się, że poniosłem także inne, znacznie większe straty. Zaraz po moim powrocie zostałem poinformowany przez biskupa, że przez cztery lata swego pobytu na Hyperionie Paul Duré nie dał znaku życia. Nowy Watykan wydał fortunę na połączenia komunikatorowe, lecz ani władze planety, ani konsulat w Keats nie były w stanie odnaleźć zaginionego kapłana.
Hoyt przerwał, by napić się wody ze stojącej przed nim szklanki.
– Pamiętam te poszukiwania – powiedział konsul, korzystając ze sposobności. – Oczywiście nie znalazłem ojca Paula Duré, ale uczyniliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Theo, mój zastępca, poświęcił mnóstwo czasu i energii, by wyjaśnić tajemnicę zaginięcia księdza. Niestety, nie natrafiliśmy na żadne ślady, jeśli nie liczyć kilku sprzecznych doniesień z Port Romance, które w dodatku dotyczyły okresu obejmującego kilka tygodni zaraz po jego przybyciu. Na tamtych terenach znajdują się wyłącznie wielkie plantacje pozbawione jakiejkolwiek łączności ze światem, przede wszystkim dlatego, że oprócz plastowłókników uprawia się tam także narkotyki. Przypuszczam, że nie udało nam się dotrzeć do właściwych ludzi. O ile wiem, w chwili, kiedy opuszczałem Hyperiona, sprawa ojca Duré nie była jeszcze zamknięta.
Lenar Hoyt skinął głową.
– Wylądowałem powtórnie w Keats miesiąc po objęciu stanowiska przez twojego następcę. Biskup nie posiadał się ze zdumienia, kiedy mu powiedziałem, że pragnę tam wrócić. Zostałem nawet przyjęty na audiencji przez Jego Świątobliwość. Przebywałem na Hyperionie niecałe siedem tamtejszych miesięcy, ale tajemnicę ojca udało mi się odkryć dopiero na krótko przed opuszczeniem planety. – Kapłan położył rękę na dwóch sfatygowanych notatnikach. – Jeżeli mam kontynuować moją opowieść – powiedział zmienionym głosem – będę musiał odczytać fragmenty jego notatek.
Drzewostatek „Yggdrasill” ustawił się w taki sposób, że słońce Hyperiona skryło się za pniem drzewa. W rezultacie platforma jadalna i otaczające ją ściany z liści znalazły się w głębokim mroku, a niebo nad pielgrzymami, dookoła nich i pod ich stopami wypełniły gwiazdy – tyle tylko że zamiast kilku tysięcy, jakie widać z powierzchni większości planet, były ich miliony. Hyperion urósł już do rozmiarów sporej kuli, pędzącej na spotkanie statku niczym śmiertelnie groźny pocisk.
– Czytaj – powiedział Martin Silenus.
Fragmenty
Endymion
Czytasz te słowa z niewłaściwych przyczyn.
Jeżeli chcesz się dowiedzieć, jakie to uczucie kochać się z mesjaszem – naszym mesjaszem – lepiej odłóż tę książkę, gdyż jesteś po prostu zwykłym podglądaczem.
Jeśli jesteś zagorzałym wielbicielem Pieśni starego poety i kieruje Tobą niepohamowana ciekawość dalszych losów pielgrzymów, którzy wraz z nim przybyli na Hyperiona, muszę Cię rozczarować: nie mam pojęcia, co się stało z większością nich. Pomarli blisko trzysta lat przed moim narodzeniem.
Jeżeli liczysz na to, że lepiej zrozumiesz przesłanie przekazane nam przez Tę, Która Naucza, prawdopodobnie również sprawię Ci zawód. Muszę bowiem przyznać, że o wiele bardziej interesowała mnie jako kobieta niż jako nauczyciel czy mesjasz.
Jeśli wreszcie interesują Cię jej lub moje losy – cóż, masz w rękach niewłaściwy dokument. Wprawdzie nie ma w nich żadnych tajemnic, ale nie towarzyszyłem jej w ostatnich chwilach, sam zaś dopiero czekam na śmierć, pisząc te słowa.
Jeżeli w ogóle czytasz to, co napisałem, jestem zdumiony, choć nie pierwszy to wypadek, gdy rozwój wydarzeń mnie zdumiewa. Ostatnie kilka lat mojego życia stanowił nieprzerwany ciąg nieprawdopodobnych sytuacji, z których każda kolejna okazywała się cudowniejsza i bardziej nieunikniona od poprzedniej. Spisuję wspomnienia, żeby się nimi podzielić; może nawet nie tyle podzielić nimi – skoro dokument, jaki wyjdzie spod mojej ręki, zapewne nigdy nie zostanie znaleziony – ile raczej je uporządkować, tak na piśmie, jak i w głowie.
„Skąd mam wiedzieć, co myślę, dopóki nie zobaczę, co powiedziałem?”, jak powiedział jeden z pisarzy żyjących w świecie przed hegirą. Właśnie: muszę zobaczyć te wszystkie wydarzenia ułożone po kolei, żeby się przekonać, co o nich myślę. Kiedy ujrzę fakty i uczucia opisane czarno na białym, uwierzę, że rzeczywiście w nich uczestniczyłem i ich doświadczałem.
Jeżeli czytasz z tych samych powodów, dla których ja piszę – chciałbyś wprowadzić jakiś porządek w chaos ubiegłych lat, ująć w karby rozsądku przypadkowe zdarzenia, które kierowały naszym życiem na przestrzeni kilku standardowych dziesięcioleci – to kto wie, czy jednak nie kierują Tobą właściwe motywy.
Od czego mam zacząć? Może od wyroku śmierci? Tylko czyjego – mojego czy jej? A jeżeli mojego, to którego? Jest w czym wybierać... Niech więc będzie ostatni z nich: zacznę od końca.
Piszę te słowa zamknięty niczym kot Schrödingera w pudełku krążącym wysoko na orbicie wokół objętego kwarantanną Armaghastu. Moje więzienie niezbyt przypomina pudełko: jest raczej gładką elipsoidą o wymiarach trzy na sześć metrów. Do końca mojego życia pozostanie całym moim światem. Jego wnętrze stanowi spartańska cela, w której umieszczono czarną skrzynkę odpowiedzialną za przetwarzanie zużytego powietrza i odchodów, koję, syntezator żywności, wąską ladę, pełniącą jednocześnie funkcję stołu jadalnego i biurka do pisania, oraz umywalkę, prysznic i muszlę klozetową, z niepojętych dla mnie powodów oddzielone od reszty pomieszczenia plastowłókninowym przepierzeniem. Nikt mnie tu nigdy nie odwiedzi; w takich warunkach mówienie o „prywatności” zakrawa na kiepski żart.
Mam tu jeszcze tabliczkę i pisak. Po skończeniu strony kopiuję ją na mikropergamin produkowany przez przetwornik odpadków. Jedyną widoczną zmianą w moim otoczeniu jest rosnący z dnia na dzień stosik cienkich jak folia kartek.
Nigdzie nie widać fiolki z gazem trującym, zainstalowanej w statyczno-dynamicznej skorupie pudełka dla kota i podłączonej do filtrów powietrza w taki sposób, że wszelkie próby rozbrojenia mechanizmu doprowadziłyby do opróżnienia jej z cyjanku – podobnie zresztą jak próby uszkodzenia samej skorupy. Detektor promieniowania, podłączony do niego zegar i próbkę pierwiastka promieniotwórczego również wtopiono w zamrożone pole energetyczne skorupy. Nie będę wiedział, kiedy losowo działający zegar uruchomi detektor; nie zorientuję się, gdy ten sam zegar usunie ołowiany płaszcz, przesłaniający drobinkę izotopu, podobnie jak nie będę miał pojęcia, kiedy z próbki wystrzeli jakaś cząstka.
Z pewnością jednak zauważę, jeżeli w chwili pojawienia się cząstki detektor będzie włączony. Przez tę sekundę czy dwie, zanim gaz mnie zabije, powinienem poczuć w powietrzu zapach gorzkich migdałów.
Mam nadzieję, że będzie to dosłownie sekunda czy dwie.
Formalnie rzecz biorąc, zgodnie z prastarym paradoksem fizyki kwantowej nie jestem w tej chwili ani żywy, ani martwy. Istnieję w stanie niestabilnym, pod postacią nakładających się fal prawdopodobieństwa, dawno temu zarezerwowanym dla kota w eksperymencie myślowym Schrödingera. Ponieważ skorupa pudełka jest niczym innym jak czystą, zamrożoną energią, gotową uwolnić się przy choćby najlżejszej próbie ingerencji, nikt tu nie zajrzy, żeby sprawdzić, czy żyję. Teoretycznie nikt nie jest bezpośrednio odpowiedzialny za moją egzekucję; to niezmienne prawa kwantowe decydują o tym, czy przeżyję następną mikrosekundę. Nie ma obserwatorów.
Jednakże to ja jestem obserwatorem i na ten konkretny kolaps funkcji falowej czekam z całkiem sporym zainteresowaniem. Będzie taka krótka chwila, gdy usłyszę syk ulatującego gazu, a cyjanek nie dotrze jeszcze do moich płuc, serca i mózgu. Dowiem się wtedy, jak wszechświat postanowił dalej ewoluować.
Przynajmniej jeśli chodzi o mnie samego, co, jeśli się nad tym głębiej zastanowić, jest jedynym aspektem ewolucji wszechświata, jaki interesuje większość ludzi.
Tymczasem jem, śpię, wydalam, oddycham i przechodzę przez codzienny rytuał zdarzeń godnych co najwyżej zapomnienia. Cóż za ironia losu, skoro żyję (o ile „żyję” jest tu dobrym słowem) teraz tylko po to, by pamiętać. I pisać o tym, co pamiętam.
Niemal na pewno czytasz te słowa z niewłaściwych przyczyn, ale w naszym życiu nie brakuje sytuacji, gdy przyczyny nie są najważniejsze. Liczy się tylko to, że coś robimy. W końcowym rozrachunku warte zapamiętania będą dwa niezmienne fakty: ja spisałem moje wspomnienia, a Ty je czytasz.
Od czego zacząć? Od niej? Jest osobą, o której chcesz czytać, ja zaś chcę ją zapamiętać ponad wszystko inne. Może jednak powinienem zacząć od opisu wydarzeń, które zaprowadziły mnie najpierw do niej, a później tutaj – choć po drodze odwiedziłem wiele miejsc w naszej galaktyce i poza jej granicami.
Chyba zacznę od początku: od mojego pierwszego wyroku śmierci.
Disciple_1
Notka: Znów dopadł mnie permanentny brak czasu do spółki z wycieńczeniem organizmu stąd też taki wysyp wpisów na blogu...
HYPERION
Nr 2 wśród gatunku zaraz po Diunie. Czy taka rekomendacja wystarczy ? Może dla nie których tak, a może i nie... ale jest to pozycja którą wypada zainteresować się chociaż na chwilę. Może zadacie pytanie czemu piszę o science fiction kiedy 95% moich książek to fantasy... Pytanie jak najbardziej na miejscu, więc odpowiadam, że ostatnio zamówiłem sobie wszystkie pozycje czeskiego pisarza Zambocha o którym pisałem w poprzednim odcinku, a ów pisarz ma nadzwyczajną smykałkę do lekkiego science fiction, które czyta się wprost rewelacyjnie, choć w sumie czy to czyste sc jest to nie sądzę, raczej jakiś twór, space opera, mix kilku stylów, ale przedniego gatunku! A co to ma do Hyperiona ? Po prostu przypomniałem sobie, że o nim jeszcze nie pisałem, a jest to jedna z moich ulubionych serii, która przeczytałem jakiś rok temu z okładem, choć i tak późno ponieważ książki ukazały się w latach 90.
Dlaczego jedna z ulubionych ? Każdy tom, a są ich 4 ( a w zasadzie to jest to dylogia czyli 2 x po 2 tomy ) ma grubo ponad 600 stron... jest w twardej oprawie, większy rozmiar, na świetnym papierze, z ilustracjami, dodatkami. Jedna z najlepiej wydanych książek jakie mam na półce, dzięki wydawnictwu MAG. Naturalnie to tylko miły dodatek do głównego dania czyli treści całej serii, o której za chwile, ale już teraz mogę powiedzieć, że wciąga niesamowicie, szczególnie w pewnych momentach, gdzie strony płynęły setkami... Książki mają to do siebie, że z biegiem stron rozbudzają ciekawość czytelnika, nie którym autorom udaje się doprowadzić tą sztukę na mistrzowski poziom. Dan Simmons jest mistrzem.
Tetralogia składa się z Hyperiona i Zagłady Hyperiona oraz Endymiona i Triumfu Endymiona. Przy czym druga część nawiązuje luźno do pierwszej i opowiada zgoła o czymś innym. W zasadzie może się tak zdarzyć, że po przeczytaniu wszystkich 4 tomów, stwierdzicie podobnie jak ja, że pierwsza dylogia jest świetna, ale za to druga jest przerewelacyjna! Wszystko zależy od tego o czym lubimy czytać, co nas wciąga...
Recenzja
Zrecenzuję wam po krótce pierwszy tom, najciekawszy moim zdaniem z całej serii, choć uważam, że najlepszy jest trzeci. Generalnie nasza ukochana ziemia zostaje zniszczona i ludzkość jest zmuszona szukać nowego domu, tak więc wyruszają w podróże kosmiczne i osiedlają się na wielu różnych planetach, gdzie nie napotykają żadnych obcych gatunków. Mija wiele setek lat, cywilizację się rozwijają, życie staje się coraz bardziej wygodne poprzez postęp technologiczny, aż do momentu kiedy to wszystko zostaje zahamowane.
W jaki sposób? Jeden ze światów zostaje zaatakowany przez nieznaną rasę, a w świecie ludzi zaczyna gościć chaos. Decydującym miejscem o przyszłym losie ludzkości jest planeta Hyperion, na której znajdują się grobowce czasu... Nikt nie wie po co one zostały zbudowane jeszcze zanim na planetę przybyli ludzie, wiadomo jednak, że zamieszkuje je bóstwo Chyżwar, który ma moc spełniania życzeń tych, którzy do nich wejdą. Jednak, aby tak się stało musi zostać wybranych 7 pielgrzymów przez Kościół Ostatecznego Odkupienia, ale tylko jeden z nich ma szanse wyjść z tego cało...
Simmons poświęcił wiele czasu na dopracowanie i dopieszczenie poszczególnych opowiadań bohaterów, które są dziełem samym w sobie, a razem z opowieścią do grobowców składają się na rewelacyjną spójną całość. Książka porusza też wiele problemów cywilizacyjnych i społecznych, więc nie jest tylko jakąś tam tetralogią o wyprawach kosmicznych i odkrywaniu nowych planet, ale w ten wątek nie będę się wgłębiał, bo nie ma sensu. Trzeba po prostu sięgnąć po tą pozycję oraz jej drugi tom i poświęcić kilka dni na lekturę.
Dodatkowe informacje
O autorze : http://pl.wikipedia.org/wiki/Dan_Simmons
Tytuł: Hyperion
Cykl: Hyperion
Tom: 1
Tłumaczenie: Arkadiusz Nakoniecznik
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 26 listopada 2007
Liczba stron: 617
Oprawa: twarda z obwolutą
Wymiary: 150 x 225 mm
Tytuł: Upadek Hyperiona (The Fall of Hyperion)
Cykl: Hyperion
Tom: 2
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 27 czerwca 2008
Liczba stron: 656
Oprawa: twarda z obwolutą
Wymiary: 135 × 205 mm
Tytuł: Endymion
Cykl: Hyperion
Tom: 3
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 14 listopada 2008
Liczba stron: 736
Oprawa: twarda z obwolutą
Wymiary: 135 x 205 mm
Cykl: Hyperion
Tom: 2
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 27 czerwca 2008
Liczba stron: 656
Oprawa: twarda z obwolutą
Wymiary: 135 × 205 mm
Tytuł: Endymion
Cykl: Hyperion
Tom: 3
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 14 listopada 2008
Liczba stron: 736
Oprawa: twarda z obwolutą
Wymiary: 135 x 205 mm
Tytuł: Triumf Endymiona (The Rise of Endymion)
Cykl: Hyperion
Tom: 4
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 17 czerwca 2009
Liczba stron: 800
Oprawa: twarda z obwolutą
Wymiary: 135 x 205 mm
Fragmenty
Opowieść Kapłana
Czasem jedynie bardzo trudno dostrzegalna granica oddziela ortodoksyjny fanatyzm od herezji – powiedział ojciec Lenar Hoyt.
Tak zaczęła się opowieść kapłana. Powtarzając ją później na użytek komlogu, konsul przekonał się, że pamięta ją jako jednolitą całość, bez nieoczekiwanych przerw, wahań i innych niedoskonałości charakterystycznych dla ludzkiej mowy.
Lenar Hoyt otrzymał swoje pierwsze poważne zadanie jako młody ksiądz, urodzony, wychowany i całkiem niedawno wyświęcony na katolickiej planecie Pacem. Zadanie to polegało na dotrzymywaniu towarzystwa powszechnie szanowanemu jezuicie, ojcu Paulowi Duré, w drodze do jego miejsca zesłania, którym była odległa, mało znana planeta Hyperion.
W innych czasach ojciec Paul Duré z pewnością zostałby biskupem, a kto wie, czy nawet nie papieżem. Wysoki, szczupły, o ascetycznej budowie, z siwymi, przerzedzonymi włosami i oczami, w których ostrym spojrzeniu widać było jak na dłoni przebyte cierpienia, Paul Duré był wiernym uczniem świętego Teilharda, jak również archeologiem, etnologiem i znakomitym jezuickim teologiem. Pomimo upadku Kościoła katolickiego, który przeistoczył się w na pół zapomnianą sektę, tolerowaną jedynie ze względu na jej niezwykłość oraz odizolowanie od głównego nurtu życia Hegemonii, umysły jezuitów nie straciły nic ze swojej sprawności, ojciec Paul Duré zaś nadal żywił głębokie przekonanie, że Święty Apostolski Kościół Katolicki w dalszym ciągu jest jedyną nadzieją ludzi na uzyskanie nieśmiertelności.
Kiedy Lenar Hoyt był chłopcem, miał okazję widywać czasem ojca Duré podczas jego nielicznych wizyt w przyseminaryjnej szkole oraz przy okazji jeszcze rzadszych podróży przyszłego księdza do Nowego Watykanu. Jezuita jawił mu się wówczas jako postać otoczona aurą boskości. Później, kiedy Hoyt rozpoczął studia w seminarium, Duré kierował sponsorowanymi przez Kościół pracami wykopaliskowymi na pobliskiej planecie Armaghast. Wrócił stamtąd kilka tygodni po ceremonii wyświęcenia Hoyta, ale jego powrót był otoczony ścisłą tajemnicą. Nikt, z wyjątkiem dostojników z najwyższych kręgów Nowego Watykanu, nie wiedział dokładnie, co się właściwie stało, lecz pojawiały się plotki o ekskomunice, a nawet o przesłuchaniu przed trybunałem Świętej Inkwizycji, który od czterech stuleci, to znaczy od zagłady Ziemi, nie miał zbyt wiele do roboty.
Skończyło się jednak na tym, że ojciec Duré poprosił o zesłanie na Hyperiona, planetę znaną szerzej jedynie ze względu na dziwaczny kult Chyżwara, który tam właśnie miał swoje korzenie, ojciec Hoyt zaś został wyznaczony jako coś w rodzaju jego eskorty. Było to niewdzięczne zadanie, wiążące się z koniecznością wykonywania najbardziej uciążliwych obowiązków ucznia, strażnika i szpiega, a w dodatku młody ksiądz miał być pozbawiony nawet skromnej nagrody w postaci możliwości ujrzenia nieznanej planety, gdyż polecono mu jedynie dopilnować, aby ojciec Duré wylądował bezpiecznie w porcie kosmicznym na Hyperionie, a następnie wsiąść na pokład tego samego statku i bezzwłocznie wyruszyć w drogę powrotną. Innymi słowy, biskupi zaproponowali Hoytowi dwadzieścia miesięcy hibernacji, kilka tygodni podróży wewnątrz układu słonecznego Hyperiona oraz dług czasowy w wysokości ośmiu lat, co po powrocie na Pacem postawiłoby go na straconej pozycji wobec kolegów z tego samego roku w wyścigu po stanowiska w Nowym Watykanie i atrakcyjne placówki misyjne.
Jednakże Lenar Hoyt, wychowany w posłuszeństwie i przyuczony do dyscypliny, przyjął zadanie bez żadnych pytań.
Ich statek, „Nadia Oleg”, był ospowatą balią pozbawioną generatorów sztucznej grawitacji, okien, a także wszelkich urządzeń rekreacyjnych, jeśli nie liczyć stymulatorów sprzężonych z centralnym systemem informacyjnym, których zadanie polegało na skłonieniu jak największej liczby pasażerów do pozostania w kojach. Po przebudzeniu z kriogenicznego snu pasażerowie ci – głównie robotnicy i niezamożni turyści, wśród nich zaś kilku wyznawców kultu, zdecydowanych oddać życie Chyżwarowi – spali na tych samych posłaniach, spożywali przetworzoną w zamkniętym obiegu żywność oraz starali się walczyć z chorobą morską i nudą podczas dwunastodniowego, bezgrawitacyjnego ślizgu w kierunku Hyperiona.
W ciągu tych kilkunastu dni, jakie, chcąc nie chcąc, musieli spędzić nie rozstając się ani na chwilę, Lenar Hoyt nie zdołał dowiedzieć się zbyt wiele od ojca Duré, a już zupełnie nic o wydarzeniach na Armaghaście, które stały się przyczyną skazania jezuity na zesłanie. Młody kapłan wydał swojemu komlogowi polecenie zgromadzenia wszelkich dostępnych danych o Hyperionie i na krótko przed lądowaniem zaczął uważać się za niemal specjalistę od tej planety.
– Natrafiłem na zapisy świadczące o tym, że na Hyperiona przybyła dość liczna grupa katolików, ale nigdzie nie ma żadnej wzmianki o tym, żeby utworzono tam diecezję – powiedział Hoyt pewnego wieczoru, kiedy gawędzili, leżąc obok siebie w zerograwitacyjnych hamakach. Większość współpasażerów przeżywała w tym czasie erotyczne przygody podłączona do stymulatora. – Przypuszczam, ojcze, że będziesz wykonywał pracę misyjną?
– W żadnym wypadku – odparł ojciec Duré. – Poczciwi mieszkańcy Hyperiona nigdy nie próbowali narzucać mi swoich przekonań religijnych, więc nie widzę powodu, dla którego miałbym rewanżować im się natarczywym nawracaniem. Chciałbym pojechać na południowy kontynent – Aquilę – a następnie wyruszyć z Port Romance w głąb lądu, ale wcale nie jako misjonarz, tylko jako etnolog. Mam zamiar założyć gdzieś nad Rozpadliną stację badawczą.
– Stację badawczą? – powtórzył ze zdziwieniem ojciec Hoyt. Zamknął oczy, pozwalając przez chwilę pracować swojemu implantowi, po czym otworzył je i spojrzał na starszego kapłana. – Ale przecież płaskowyż Pinion jest nie zamieszkany! Lasy ogniste sprawiają, że przez większą część roku w ogóle nie można się tam dostać.
Ojciec Duré uśmiechnął się i skinął głową. Nie miał implantu, a jego przestarzały komlog przez całą podróż spoczywał w bagażu.
– Niezupełnie – odparł. – Nie jest też prawdą, że nikt tam nie mieszka. Zapomniałeś o Bikurach.
– Bikurowie... – Hoyt ponownie zamknął oczy. – To tylko legenda –dodał po dłuższej chwili.
– Hmmm... – mruknął jezuita. – Spróbuj wywołać hasło „Mamet Spedling”.
Lenar Hoyt posłusznie zacisnął powieki. Indeks Główny poinformował go, że Mamet Spedling był niezbyt znanym badaczem, członkiem Instytutu Shackletona na Renesansie; niemal półtora stulecia wcześniej przedstawił on Instytutowi krótki raport. Opisywał w nim uciążliwą podróż w głąb lądu z niedawno założonego Port Romance, przez bagna – obecnie zamienione w plantacje plastowłókników – i lasy ogniste (udało mu się przebyć je w krótkim okresie spokoju), wspinaczkę na strome zbocza płaskowyżu Pinion, a wreszcie odnalezienie Rozpadliny i żyjącego nad nią niewielkiego plemienia, odpowiadającego opisowi legendarnych Bikurów.
W swojej notatce Spedling postawił hipotezę, że ludzie ci są potomkami kolonistów z zaginionego statku osiedleńczego, który trzysta lat wcześniej uległ awarii w tym rejonie. Opisał także wszystkie klasyczne objawy zacofania kulturowego, będącego wynikiem całkowitej izolacji, braku dopływu świeżej puli genów oraz nadmiernego przystosowania do warunków zewnętrznych. Swoje obserwacje podsumował krótkim, ale dosadnym zdaniem: „Już po dwóch dniach stało się dla mnie oczywiste, że Bikurowie są zbyt głupi, leniwi i nudni, żeby warto było poświęcać im więcej czasu”. Ponieważ jednocześnie lasy ogniste zaczęły wykazywać objawy powrotu do aktywności, Spedling istotnie nie poświęcił swemu odkryciu ani minuty więcej, tylko skierował się najszybciej, jak mógł, w drogę powrotną ku wybrzeżu. Trwająca trzy miesiące wędrówka przez „spokojne” lasy kosztowała go utratę czterech tubylczych tragarzy, całego sprzętu i zapisków oraz lewej ręki.
– Mój Boże... – powiedział Lenar Hoyt, leżąc w zerograwitacyjnym hamaku na pokładzie statku „Nadia Oleg”. – Dlaczego właśnie Bikurowie?
– A dlaczego nie? – odparł łagodnie ojciec Duré. – Nie wiemy o nich zbyt wiele.
– Nie wiemy zbyt wiele o niemal całym Hyperionie! – Młody ksiądz dał się ponieść emocjom. – A co z Grobowcami Czasu i legendarnym Chyżwarem na północ od Gór Cugielnych na Equusie? Wszyscy o tym mówią!
– Otóż to – odparł jezuita. – Jak myślisz, Lenar, ile uczonych prac napisano o Grobowcach i Chyżwarze? Sto? Tysiąc? Kilka tysięcy? – Duré nabił fajkę i zapalił ją, co przy braku ciążenia wcale nie było łatwym zadaniem. – Poza tym, nawet jeśli ten Chyżwar istnieje naprawdę, to nie jest człowiekiem, a mnie interesują wyłącznie ludzie.
– Rzeczywiście – zgodził się Hoyt, szykując swój intelektualny arsenał do frontalnego ataku. – Ale chyba się zgodzisz, ojcze, że zagadka Bikurów nie należy do najbardziej fascynujących. W najlepszym razie znajdziesz kilkudziesięciu dzikusów zamieszkujących wiecznie zadymione tereny, tak... tak nieciekawe, że nawet niezaznaczone na tamtejszych mapach. Po co zajmować się czymś takim, skoro Hyperion oferuje tyle wspaniałych, ekscytujących tajemnic? Na przykład labirynty! – Hoyt aż zarumienił się z podniecenia. – Czy wiesz, ojcze, że Hyperion jest jedną z dziewięciu planet z labiryntami?
– Oczywiście. – Powietrzne prądy zaczęły rozciągać otaczającą starszego kapłana, niemal dokładnie kulistą chmurę dymu. – Tyle że w całej Sieci labiryntami zajmuje się już mnóstwo ludzi, a poza tym, przecież one liczą sobie... ile? Pół miliona lat standardowych? Zdaje się, że prawie trzy czwarte miliona. Ich tajemnic wystarczy jeszcze dla co najmniej kilku pokoleń. Natomiast, jeżeli chodzi o Bikurów, to, jak myślisz, jak długo uda im się przetrwać, zanim zostaną wchłonięci przez nowoczesne społeczeństwo? Albo, co znacznie bardziej prawdopodobne, po prostu starci z powierzchni planety w wyniku jakiegoś niefortunnego zbiegu okoliczności?
Hoyt wzruszył ramionami.
– Może nawet już się to stało. Minęło sporo czasu od chwili, kiedy dotarł do nich Spedling, a jeśli rzeczywiście wyginęli, to cały twój wysiłek, ojcze, zda się na nic – powiedział.
– Otóż to – odparł spokojnie ojciec Duré i wypuścił kłąb dymu.
Dopiero podczas ostatniej godziny, jaką spędzili razem, w trakcie podchodzenia do lądowania, jezuita otworzył się częściowo przed młodszym kolegą. Hyperion wisiał przed nimi już od dłuższego czasu, oślepiająco biały, zielony i błękitny, kiedy nagle wiekowy prom wszedł w górne warstwy atmosfery. Za szybą pojawiły się na krótko płomienie, a potem rozpoczął się spokojny lot ślizgowy z sześćdziesięciokilometrowej wysokości, poprzez kolejne powłoki chmur, nad lśniącymi morzami, ku pędzącej im na spotkanie linii terminatora.
– Wspaniałe... – szepnął ojciec Duré, chyba bardziej do siebie niż do młodego księdza. – Po prostu wspaniałe. Właśnie w chwilach takich jak ta rozumiem... a przynajmniej wydaje mi się, że rozumiem, na jak wielkie poświęcenie musiał zdobyć się Syn Boży, zgadzając się zostać Synem Człowieczym.
Hoyt spróbował podjąć rozmowę, lecz ojciec Duré spoglądał w milczeniu przez okno, pogrążony głęboko w myślach. Dziesięć minut później wylądowali w porcie kosmicznym w Keats. Ojca Duré wciągnął wir formalności związanych z odprawą celną, a po kolejnych dwudziestu minutach wielce rozczarowany Lenar Hoyt pędził już z powrotem ku czekającemu na orbicie statkowi „Nadia Oleg”.
– Pięć tygodni później, naturalnie, według mojego czasu, wróciłem na Pacem – wspominał ojciec Hoyt. – Straciłem osiem lat, ale nie wiedzieć czemu wydawało mi się, że poniosłem także inne, znacznie większe straty. Zaraz po moim powrocie zostałem poinformowany przez biskupa, że przez cztery lata swego pobytu na Hyperionie Paul Duré nie dał znaku życia. Nowy Watykan wydał fortunę na połączenia komunikatorowe, lecz ani władze planety, ani konsulat w Keats nie były w stanie odnaleźć zaginionego kapłana.
Hoyt przerwał, by napić się wody ze stojącej przed nim szklanki.
– Pamiętam te poszukiwania – powiedział konsul, korzystając ze sposobności. – Oczywiście nie znalazłem ojca Paula Duré, ale uczyniliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Theo, mój zastępca, poświęcił mnóstwo czasu i energii, by wyjaśnić tajemnicę zaginięcia księdza. Niestety, nie natrafiliśmy na żadne ślady, jeśli nie liczyć kilku sprzecznych doniesień z Port Romance, które w dodatku dotyczyły okresu obejmującego kilka tygodni zaraz po jego przybyciu. Na tamtych terenach znajdują się wyłącznie wielkie plantacje pozbawione jakiejkolwiek łączności ze światem, przede wszystkim dlatego, że oprócz plastowłókników uprawia się tam także narkotyki. Przypuszczam, że nie udało nam się dotrzeć do właściwych ludzi. O ile wiem, w chwili, kiedy opuszczałem Hyperiona, sprawa ojca Duré nie była jeszcze zamknięta.
Lenar Hoyt skinął głową.
– Wylądowałem powtórnie w Keats miesiąc po objęciu stanowiska przez twojego następcę. Biskup nie posiadał się ze zdumienia, kiedy mu powiedziałem, że pragnę tam wrócić. Zostałem nawet przyjęty na audiencji przez Jego Świątobliwość. Przebywałem na Hyperionie niecałe siedem tamtejszych miesięcy, ale tajemnicę ojca udało mi się odkryć dopiero na krótko przed opuszczeniem planety. – Kapłan położył rękę na dwóch sfatygowanych notatnikach. – Jeżeli mam kontynuować moją opowieść – powiedział zmienionym głosem – będę musiał odczytać fragmenty jego notatek.
Drzewostatek „Yggdrasill” ustawił się w taki sposób, że słońce Hyperiona skryło się za pniem drzewa. W rezultacie platforma jadalna i otaczające ją ściany z liści znalazły się w głębokim mroku, a niebo nad pielgrzymami, dookoła nich i pod ich stopami wypełniły gwiazdy – tyle tylko że zamiast kilku tysięcy, jakie widać z powierzchni większości planet, były ich miliony. Hyperion urósł już do rozmiarów sporej kuli, pędzącej na spotkanie statku niczym śmiertelnie groźny pocisk.
– Czytaj – powiedział Martin Silenus.
Fragmenty
Endymion
Czytasz te słowa z niewłaściwych przyczyn.
Jeżeli chcesz się dowiedzieć, jakie to uczucie kochać się z mesjaszem – naszym mesjaszem – lepiej odłóż tę książkę, gdyż jesteś po prostu zwykłym podglądaczem.
Jeśli jesteś zagorzałym wielbicielem Pieśni starego poety i kieruje Tobą niepohamowana ciekawość dalszych losów pielgrzymów, którzy wraz z nim przybyli na Hyperiona, muszę Cię rozczarować: nie mam pojęcia, co się stało z większością nich. Pomarli blisko trzysta lat przed moim narodzeniem.
Jeżeli liczysz na to, że lepiej zrozumiesz przesłanie przekazane nam przez Tę, Która Naucza, prawdopodobnie również sprawię Ci zawód. Muszę bowiem przyznać, że o wiele bardziej interesowała mnie jako kobieta niż jako nauczyciel czy mesjasz.
Jeśli wreszcie interesują Cię jej lub moje losy – cóż, masz w rękach niewłaściwy dokument. Wprawdzie nie ma w nich żadnych tajemnic, ale nie towarzyszyłem jej w ostatnich chwilach, sam zaś dopiero czekam na śmierć, pisząc te słowa.
Jeżeli w ogóle czytasz to, co napisałem, jestem zdumiony, choć nie pierwszy to wypadek, gdy rozwój wydarzeń mnie zdumiewa. Ostatnie kilka lat mojego życia stanowił nieprzerwany ciąg nieprawdopodobnych sytuacji, z których każda kolejna okazywała się cudowniejsza i bardziej nieunikniona od poprzedniej. Spisuję wspomnienia, żeby się nimi podzielić; może nawet nie tyle podzielić nimi – skoro dokument, jaki wyjdzie spod mojej ręki, zapewne nigdy nie zostanie znaleziony – ile raczej je uporządkować, tak na piśmie, jak i w głowie.
„Skąd mam wiedzieć, co myślę, dopóki nie zobaczę, co powiedziałem?”, jak powiedział jeden z pisarzy żyjących w świecie przed hegirą. Właśnie: muszę zobaczyć te wszystkie wydarzenia ułożone po kolei, żeby się przekonać, co o nich myślę. Kiedy ujrzę fakty i uczucia opisane czarno na białym, uwierzę, że rzeczywiście w nich uczestniczyłem i ich doświadczałem.
Jeżeli czytasz z tych samych powodów, dla których ja piszę – chciałbyś wprowadzić jakiś porządek w chaos ubiegłych lat, ująć w karby rozsądku przypadkowe zdarzenia, które kierowały naszym życiem na przestrzeni kilku standardowych dziesięcioleci – to kto wie, czy jednak nie kierują Tobą właściwe motywy.
Od czego mam zacząć? Może od wyroku śmierci? Tylko czyjego – mojego czy jej? A jeżeli mojego, to którego? Jest w czym wybierać... Niech więc będzie ostatni z nich: zacznę od końca.
Piszę te słowa zamknięty niczym kot Schrödingera w pudełku krążącym wysoko na orbicie wokół objętego kwarantanną Armaghastu. Moje więzienie niezbyt przypomina pudełko: jest raczej gładką elipsoidą o wymiarach trzy na sześć metrów. Do końca mojego życia pozostanie całym moim światem. Jego wnętrze stanowi spartańska cela, w której umieszczono czarną skrzynkę odpowiedzialną za przetwarzanie zużytego powietrza i odchodów, koję, syntezator żywności, wąską ladę, pełniącą jednocześnie funkcję stołu jadalnego i biurka do pisania, oraz umywalkę, prysznic i muszlę klozetową, z niepojętych dla mnie powodów oddzielone od reszty pomieszczenia plastowłókninowym przepierzeniem. Nikt mnie tu nigdy nie odwiedzi; w takich warunkach mówienie o „prywatności” zakrawa na kiepski żart.
Mam tu jeszcze tabliczkę i pisak. Po skończeniu strony kopiuję ją na mikropergamin produkowany przez przetwornik odpadków. Jedyną widoczną zmianą w moim otoczeniu jest rosnący z dnia na dzień stosik cienkich jak folia kartek.
Nigdzie nie widać fiolki z gazem trującym, zainstalowanej w statyczno-dynamicznej skorupie pudełka dla kota i podłączonej do filtrów powietrza w taki sposób, że wszelkie próby rozbrojenia mechanizmu doprowadziłyby do opróżnienia jej z cyjanku – podobnie zresztą jak próby uszkodzenia samej skorupy. Detektor promieniowania, podłączony do niego zegar i próbkę pierwiastka promieniotwórczego również wtopiono w zamrożone pole energetyczne skorupy. Nie będę wiedział, kiedy losowo działający zegar uruchomi detektor; nie zorientuję się, gdy ten sam zegar usunie ołowiany płaszcz, przesłaniający drobinkę izotopu, podobnie jak nie będę miał pojęcia, kiedy z próbki wystrzeli jakaś cząstka.
Z pewnością jednak zauważę, jeżeli w chwili pojawienia się cząstki detektor będzie włączony. Przez tę sekundę czy dwie, zanim gaz mnie zabije, powinienem poczuć w powietrzu zapach gorzkich migdałów.
Mam nadzieję, że będzie to dosłownie sekunda czy dwie.
Formalnie rzecz biorąc, zgodnie z prastarym paradoksem fizyki kwantowej nie jestem w tej chwili ani żywy, ani martwy. Istnieję w stanie niestabilnym, pod postacią nakładających się fal prawdopodobieństwa, dawno temu zarezerwowanym dla kota w eksperymencie myślowym Schrödingera. Ponieważ skorupa pudełka jest niczym innym jak czystą, zamrożoną energią, gotową uwolnić się przy choćby najlżejszej próbie ingerencji, nikt tu nie zajrzy, żeby sprawdzić, czy żyję. Teoretycznie nikt nie jest bezpośrednio odpowiedzialny za moją egzekucję; to niezmienne prawa kwantowe decydują o tym, czy przeżyję następną mikrosekundę. Nie ma obserwatorów.
Jednakże to ja jestem obserwatorem i na ten konkretny kolaps funkcji falowej czekam z całkiem sporym zainteresowaniem. Będzie taka krótka chwila, gdy usłyszę syk ulatującego gazu, a cyjanek nie dotrze jeszcze do moich płuc, serca i mózgu. Dowiem się wtedy, jak wszechświat postanowił dalej ewoluować.
Przynajmniej jeśli chodzi o mnie samego, co, jeśli się nad tym głębiej zastanowić, jest jedynym aspektem ewolucji wszechświata, jaki interesuje większość ludzi.
Tymczasem jem, śpię, wydalam, oddycham i przechodzę przez codzienny rytuał zdarzeń godnych co najwyżej zapomnienia. Cóż za ironia losu, skoro żyję (o ile „żyję” jest tu dobrym słowem) teraz tylko po to, by pamiętać. I pisać o tym, co pamiętam.
Niemal na pewno czytasz te słowa z niewłaściwych przyczyn, ale w naszym życiu nie brakuje sytuacji, gdy przyczyny nie są najważniejsze. Liczy się tylko to, że coś robimy. W końcowym rozrachunku warte zapamiętania będą dwa niezmienne fakty: ja spisałem moje wspomnienia, a Ty je czytasz.
Od czego zacząć? Od niej? Jest osobą, o której chcesz czytać, ja zaś chcę ją zapamiętać ponad wszystko inne. Może jednak powinienem zacząć od opisu wydarzeń, które zaprowadziły mnie najpierw do niej, a później tutaj – choć po drodze odwiedziłem wiele miejsc w naszej galaktyce i poza jej granicami.
Chyba zacznę od początku: od mojego pierwszego wyroku śmierci.
Disciple_1
piątek, 18 lutego 2011
Bo to empik jest..
Zdecydowanie trzeba upowszechnić monopolistyczne praktyki empiku. Wpadłem dziś na ciekawy tekst, który świetnie podsumowuje to co wiemy już od dawna...
Bo to empik jest.
Na
empik skargi sypią się zewsząd. Sęk w tym, że pochodzą one raczej od
osób, które nie mają klapek na oczach i nie zasilają kiesy owej sieci co
weekend. Zawsze istnieje też opcja, że jesteś kimś, kto w piecu pali
banknotami stuzłotowymi (zainteresowanych odsyłam do „Stosik #1” i
różnicy cenowej między pewnym portalem internetowym a hipotetycznym
zakupem w Empiku). Problem w tym wszystkim jest jeden, jednak bardzo
poważny – ludzie kupują masowo w empiku. Bo blisko (strach lodówkę
otworzyć, żeby nie wyskoczyło logo empiku), bo odbiór w salonie za
darmo, bo empik.com. No kto normalny kupuje jedną książkę w sieci,
płacąc co najmniej kilka złotych za przesyłkę? Toż to nieopłacalne jest!
No okej, jest nieopłacalne w wypadkach nowości na rynku (jednak patrząc
na ceny w empiku, to premiery danych tytułów trwają tam całymi latami).
Niestety, do tej pory niewiele osób wpadło na pomysł, że zamawiając
książki w księgarniach „nie dla elity” może i zapłacą kilkanaście
złotych za przesyłkę, ale pewnie już przy dwóch, trzech pozycjach
różnica między empikiem pokryje koszty przesyłki, a i na piwo zostanie.
Powiedzmy
sobie szczerze: w ostatnich dniach chyba wszystkie serwisy zajmujące
się dystrybucją książek i innych rozrywkowych mediów głośno odetchnęły
zaraz po ogłoszeniu przez Urząd Antymonopolowy zablokowania fuzji empiku
z Merlinem. Wiele osób nawet nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo mieliby
przekichane miłośnicy literatury (o innych gałęziach nie mam się co
wypowiadać jako niedzielny klient). Już w obecnej chwili empik nie
posiada sensownej konkurencji (chyba tylko Matras może tu cokolwiek
zdziałać, a i nie zawsze, szczególnie po tym, jak Kolporter wycofał się z
tej gałęzi), przez co jego macki sięgają coraz głębiej. Małe
wydawnictwa praktycznie nie mogą pozwolić sobie na niemożność sprzedaży
książek w empiku, dlatego muszą godzić się na warunki sprzedaży, jakie
się im narzuci. Premiery na wyłączność to chyba jeden z najbardziej
znanych przykładów. Dlatego jeszcze raz apeluję o modły do UA, który
fuzję zablokował. Nie wyobrażam sobie połączenia sił empiku z Merlinem,
największą polską księgarnią internetową. Dyktowanie warunków na całym
rynku stałoby się codziennością, a małe księgarnie zaczęłyby być
zamykane z braku klientów (przecież empik ma ładne salony, można
poczytać pomiędzy półkami, duży wybór towaru…).
Empik
na obecną chwilę z wydawnictwami gra nie fair. Naprawdę nie trzeba
szukać daleko, by spotkać kolejne przypadki maksymalnego zwlekania z
płatnościami. Dostawcy towarów muszą zaciągać kredyty na spłatę
bieżących zobowiązań, a empik przypomina sobie o ich istnieniu dopiero
wtedy, gdy złożony zostanie pozew sądowy. Ale to i tak nie zmienia
faktu, że pół roku czekania na pieniądze jest tutaj tradycją (w umowie
widnieje 120 dni, najczęściej). Co najlepsze, gdy któryś z portali
internetowych zapytał empik, czy w związku ze zwlekaniem z zapłatą mają
problemy finansowe, rzeczniczka sieci odpowiedziała zdziwiona „Nie, nie
mamy problemów finansowych”. Robienie dobrej miny do złej gry nie jest
dobrym rozwiązaniem.
Kolejnym
ciekawym aspektem całej sprawy jest wprowadzenie VAT-u na książki.
Wiele księgarń i wydawnictw postanowiło zminimalizować straty i
wyprzedać zalegające pozycje z dużymi obniżkami. Empik postanowił nie
robić nic (albo jakoś nieśmiało to robili), zostawiając ceny książek w
niezmienionej formie. Przecież i tak możemy je zwrócić jako
niesprzedane, po co mają zalegać w magazynach, a wydawca jakoś sobie
poradzi?
Premiery
książek to kolejna sprawa, którą powinien zająć się odpowiedni urząd.
Powiedzcie mi, jak to jest, że zamawiając książkę w empik.com
najczęściej dostaniemy ją kilka dni przed premierą (sam „Metro 2034”
otrzymałem tydzień przed oficjalną datą sprzedaży)? Znowu godzi to w
małe księgarnie, które na takie warunki pozwolić sobie nie mogą. Jeśli
tytuł jest głośny, a czytelnik chce mieć go przed premierą, gdzie
skieruje swe kroki? Oczywiście do empiku. I spora część potencjalnych
kupujących już nie musi drałować do księgarń w dniu premiery (i zakupić
książkę w innym sklepie niż salon empiku). Przykłady? Książki Trudi
Canavan, „Ruda sfora” czy wiele innych tytułów z Fabryki Słów.
Żeby
dalej nie szukać, warto przybliżyć wam wybrane pomysły kierownictwa
sieci na usprawnienie komunikacji z klientem i sprzedaży towarów. Któż
nie pamięta słynnego poruszenia „Klient - twój przyjaciel”? Jakieś mądre
osoby wpadły na pomysł, by kazać zwracać się pracownikom do klientów po
imieniu wyczytanym z karty płatniczej (płacący gotówką zazwyczaj
plakietki z imieniem nie noszą). Wiele osób żegnały przyjacielskie „Do
widzenia, Panie Marku” czy nawet „Do zobaczenia, Ewo”. Obrywał
pracownik, bo nie chcąc stracić pracy musiał dostosować się do „dobrych
rad” kierownictwa. Zdziwiony empik odpowiada, że skarg napłynęło tylko
kilka. Zastanawiające jest to, że wycofali się z pomysłu. Czyżby kilka
skarg na ilość klientów liczoną zapewne w milionach jest w stanie
zagrozić pozycji sieci? No cóż, spece od PR nie biorą pieniędzy za nic. W
sumie, to powinniśmy się już dawno przyzwyczaić do taktyki empiku,
która brzmi: „Chcieliśmy tylko usprawnić naszą komunikację z klientem.
Skargi? Jakie skargi?”. Oto wypowiedź jednej z byłych pracowniczek
naszej sieci (relacja odnosi się do konkretnego sklepu, znam tylko nazwę
centrum handlowego, ale gdzie ono leży, to nie mam zielonego pojęcia):
„[…]Dział
muzyki: pracowników przez większość czasu nie było, więc klienci,
którzy chcieli się poradzić w sprawach muzyki musieli przychodzić na
Dział Książki, ponieważ nie mieli od kogo uzyskać informacji w sprawie
muzyki. Pracownicy większą część czasu spędzali na pogaduszkach na
zapleczu.
Dział
prasy: prasa była na bieżąco donoszona, chociaż szczerze mówiąc, nie
można było znaleźć pewnych pozycji. Płyty dołączane do gazet najczęściej
były pogubione.
Dział art-pap: jak widać na sklepie dział papierniczy to chaos. Nie można znaleźć wielu rzeczy i tak naprawdę panuje syf.
Dział multimedialny: raczej dobrze funkcjonował.
Dział
książki: kierowniczka działu jest niekompetentną osobą, ponieważ (moje
osobiste odczucie) zna się mniej na książkach niż sami pracownicy, każe
wciskać książki na półki, które następnie są pogniecione, a na dziale
książek dla dzieci wiecznie brakowało jakichś elementów książek.
Ogólnie
to niby przerwa trwa 15 minut, ale każdy siedzi jak chce, chyba, że
jest pogoniony przez dyrektora sklepu. Jeśli chodzi o relacje z
pracownikami, to muszę powiedzieć, że jest dobra atmosfera, nie mogę nic
zarzucić. O klienta też pracownicy dbają.
[…]
W Empiku nie jest najgorzej, chociaż pracownicy nie zarabiają adekwatnie do zysków salonów.”
Ostatnio
sieć obiegła także informacja o promocyjnych cenach reklam w salonach –
w większości przypadków znacznie droższych. Podstawowa forma promocji w
empiku to 20.000 złotych (kwota niemała, biorąc pod uwagę średni zysk
wydawnictwa na jednym egzemplarzu książki), przy minimum trzech
tysiącach egzemplarzy książki. Szczególnie dobrze całą sytuację widać
przed świętami. Wydawca płaci za promocję pełną stawkę, ale nie powinien
się zdziwić wtedy, gdy nagle dwie trzecie nakładu zostaną mu zwrócone
(empik zastrzega sobie prawo pełnego zwrotu). Tylko że on poniósł koszty
druku, dystrybucji i magazynowania zwrotów. Teraz nagle nikt nie wie,
co z nimi zrobić. Niestety, wydawnictwa nie nauczyły się niczego po
problemach sprzed dwóch lat bodajże, gdy w okresie kwiecień – czerwiec
empik finansowo leżał, wiele nowości nie zostało zamówionych (a
wydawnictwa drukowały więcej, bo były pewne zbytu do salonów). A tu
nagle okazuje się, że empik pieniędzy nie ma, a wydawnictwom płaci
zwrotami. Bo nie ma pieniędzy. A co zrobić w przypadku, gdy jednak sieci
zależy na produkcie? Zwrócić go i zamówić ponownie, z wydłużonym
terminem spłaty. Nagle wiele dystrybutorów ma duży problem, bo byli
mamieni kamiennymi fundamentami empiku. I z dnia na dzień okazuje się,
że problemy osiągnęły w firmie apogeum. Mimo to empik nadal trwa przy
swoim, że problemy są przejściowe i nie ma problemów z płynnością
finansową. Strzelają sobie w kolano. Z armaty.
Kolejna opinia, tym razem od jednego z wydawnictw (czy współpracujących, to nieistotne):
„Truizmem
jest powiedzieć, że Empik jest w zasadzie już monopolistą na rynku
księgarskim – ma taką pozycję, że bez niego sensowna promocja jest
niemożliwa. Chcesz wypromować bestseller – bez Empiku i jego promocji
jest to niemożliwe. A promocje oczywiście są bardzo kosztowne i nie
zawsze się zwracają. Tematu chyba nie muszę rozwijać – wszystko, co
idzie w stronę monopolu jest niekorzystne tak dla wydawców, jak dla
czytelników (np. książki których Empik nie weźmie mają duże mniejsze
szanse dotrzeć do czytelników, a ludzie coraz bardziej przyzwyczajają
się do zakupów w Empiku). Niewątpliwie dobrze się stało, że Empik nie
będzie mógł się połączyć z Merlinem.
Ale
równocześnie Empik sporo wydawcom daje – zapewnia sprzedaż i promocję,
która w innych księgarniach jest nie do osiągnięcia. Na Empiku więc
również, o ile książka jest dobrym materiałem do tego typu sieci –
dobrze się zarabia. Koszty współpracy z nimi są wysokie, ale też
przeważnie się zwracają. No i może jeszcze jedna rzecz na koniec.
Wydawcy raczej nie wpłyną na zmianę pozycji Empiku. Te zmiany musiałyby
być oddolne. Jeżeli czytelnicy zaczęliby wybierać inne księgarnie, mniej
zorientowane na bestsellery, a bardziej na książkową różnorodność,
pewnie byłoby to z korzyścią dla wszystkich.”
Nie
myślcie sobie jednak, że cała wina leży po stronie empiku. Dużą zasługę
w obecnej sytuacji rynkowej mają też same wydawnictwa, które zgadzały
się na sprzedaż swoich książek za pół ceny i długie terminy płatności.
Nie wspominam tu o małych firmach, dla których współpraca z empikiem
jest „być albo nie być”. Do współpracy przystępowały też molochy
wydawnicze, które chciały z empiku uczynić rzekę zysków. Okazało się
jednak, że tak wspaniale nie jest, jak było mówione, a zamiast rzeki
zysków mamy potok długów. Dlatego zastanawiają mnie obecne jęki na
wszelkie nowe umowy i próby zrzucenia wszystkich kosztów na wydawców.
Sami wyhodowaliście sobie ten wrzód na tyłku, a teraz płacicie za to i
wy, i czytelnicy. Może nastał czas, by zwrócić się w stronę małych, nie
zrzeszonych księgarni, które wegetują dzięki monopoliście, jakim jest
empik? Plusy są tu zasadnicze – nie ma potrzeby utrzymywania potężnej
bazy logistycznej, armii pracowników i co najważniejsze, opłacania
kosztów wynajęcia powierzchni pod salony itp. itd. To kolejny warunek,
który sprawia, że empik nie obniży cen oferowanych produktów –
absurdalne, bo absurdalne, ale sieci po prostu na to nie stać. Wyłącznie
na własne życzenie. A wielu klientów nadal jest nieświadomych innych
miejsc, gdzie ceny są naprawdę dużo niższe. Wystarczy przejrzeć pierwsze
lepsze oferty na Allegro, by znaleźć produkty rodem z empiku
kilkanaście złotych taniej. Że o premierach na wyłączność nie wspomnę –
kto przy zdrowych zmysłach zamówi książki, do których przez długi czas
empik rościł sobie wyłączność? Znowu tracą czytelnicy, którzy muszą
zamawiać w empiku, tracą także wydawnictwa, które podłączają się do
jednej kroplówki.
Najgorsza
w tym wszystkim jest świadomość kupujących – spotkałem się z wieloma
stwierdzeniami, że nie ma co narzekać na empik tylko dlatego, że mają
wysokie ceny. Uwierzcie mi, ja wcale bym na tą sieć nie narzekał, gdyby
tylko ceny mieli wysokie, a wszystko inne grało i huczało. Chcecie
tracić grube setki złotych? Wasza sprawa i wasze pieniądze, mi naprawdę
nic do tego. Ale że jednak empik często nie gra fair wobec kontrahentów,
trzeba było napisać powyższy tekst, który może i można znaleźć ogółem w
sieci we fragmentach, ale niektórzy nie mieli z nim nigdy styczności.
Niestety,
sam empik odmówił komentarza na temat przesłanego tekstu, argumentując
to faktem, że owe wydarzenia skomentowali już dawno temu. Zazwyczaj były
to zapewnienia „Wszystko w porządku”…
Dziękuję
wszystkim osobom, które pomogły zbierać informacje do tekstu oraz
wydawnictwu, które jednak nie bało się odezwać w tej sprawie.
PS. Z ostatniej chwili czekamy na decyzję w sprawie odwołania empiku od odmowy fuzji...
Źródło : http://zaginionyalmanach.blogspot.com/
sobota, 12 lutego 2011
Role-playing games - Part III
I znów brak czasu na cokolwiek poza trybem praca-dom-praca... Powstaje wówczas pytanie - Dlaczego doba ma 24 godziny ? Choć nie ukrywam, że po 13 latach znów przeszedłem DK2 !
Trzecia już część poświęcona kultowym grom RPG... tym razem będzie o dwóch wyjątkowych tytułach, a mianowicie Fallout i Arcanum. O tyle o ile tego pierwszego nikomu nie trzeba przedstawiać to z drugim może być już kłopot z racji tego, że nie jest tak legendarny? choć jakością nie odbiega wiele od serii F.
ARCANUM
W takim razie zacznijmy od Arcanum, które zostało wydane w 2001 roku na PC. Troika Games wykreowała niesamowity steampunkowy świat magii i techniki, które "żyją" obok siebie jak przysłowiowy pies z kotem. Fabuła jest bardzo, ale to bardzo rozbudowana, a sama gra dostarczyła mi mnóstwo miłych godzin przed ekranem monitora. Tak, tak to były jeszcze te czasy kiedy gry nie były łatwe ( 5h i finish ), nie były nudne ( liniowa fabuła ) i posiadały to Coś.
Grę przeszedłem prawie dwa razy, ponieważ przy pierwszym podejściu poszedłem zupełnie w technikę, przez co magia stała się dla mnie całkowicie niedostępna, a była tak ciekawa, że musiałem zacząć jeszcze raz. Generalnie nawet po tych dwóch razach nie odkryłem całej mapy świata Arcanum - gdzie są dziś gry podobne do Fallouta, Arcanum, Morrowinda, Obliviona gdzie spędza się całe godziny szwędając bez celu po świecie, aby odkryć coś niesamowitego ?
Przykładowy screen ekwipunku też robi wrażenie! Każdy szanujący się wynalazca/czarodziej zbierał bądź każdy napotkany kawał żelastwa/rośliny, aby potem stworzyć z tego coś... cokolwiek... i to dawało niesamowitą frajdę.
Sama gra nie doczekała się drugiej części, nie wiem dlaczego szczerze mówiąc bo była/jest rewelacyjna. A szkoda, szkoda...
FALLOUT
I co ja mam napisać ? To mniej więcej tak jakbym miał pisać o Diablo czy Starcrafcie... Może jedynie to, że nie chodzi mi o współczesnego Fallouta tylko jego I i II część z lat 1997-1998... Stare Dzieje... Stare Gry... Stare Dobre Czasy. Na pewno gra, która zawsze będzie mieć mocną pozycję w najlepszych 10 grach w historii...
I tak muzyka... Cmon! Klimat!
Pip-boy i mapa.
To było 13 lat temu... Fallout Tactics było średnie, natomiast Fallout 3 i szczególnie New Vegas z honorem kontynuowały serię, choć moim zdaniem były to już inne gry. Niby ten sam świat, klimat rewelacyjny, różne smaczki w grze tak charakterystyczne dla gatunku... ale mimo wszystko... chyba za stary już jestem.
Część gier z tamtych lat nie działa na dzisiejszych kompach... DK2 odpaliłem po 1,5h starania się i googlowania... udało się, przeszedłem po raz xx i z bananem na ustach oglądałem jedne z najlepszych cut scenów w historii gier. Coś czuję, że w bardzo nie długim czasie spróbuję z innym tytułem z XX wieku...
Disciple_1
Trzecia już część poświęcona kultowym grom RPG... tym razem będzie o dwóch wyjątkowych tytułach, a mianowicie Fallout i Arcanum. O tyle o ile tego pierwszego nikomu nie trzeba przedstawiać to z drugim może być już kłopot z racji tego, że nie jest tak legendarny? choć jakością nie odbiega wiele od serii F.
ARCANUM
W takim razie zacznijmy od Arcanum, które zostało wydane w 2001 roku na PC. Troika Games wykreowała niesamowity steampunkowy świat magii i techniki, które "żyją" obok siebie jak przysłowiowy pies z kotem. Fabuła jest bardzo, ale to bardzo rozbudowana, a sama gra dostarczyła mi mnóstwo miłych godzin przed ekranem monitora. Tak, tak to były jeszcze te czasy kiedy gry nie były łatwe ( 5h i finish ), nie były nudne ( liniowa fabuła ) i posiadały to Coś.
Grę przeszedłem prawie dwa razy, ponieważ przy pierwszym podejściu poszedłem zupełnie w technikę, przez co magia stała się dla mnie całkowicie niedostępna, a była tak ciekawa, że musiałem zacząć jeszcze raz. Generalnie nawet po tych dwóch razach nie odkryłem całej mapy świata Arcanum - gdzie są dziś gry podobne do Fallouta, Arcanum, Morrowinda, Obliviona gdzie spędza się całe godziny szwędając bez celu po świecie, aby odkryć coś niesamowitego ?
Przykładowy screen ekwipunku też robi wrażenie! Każdy szanujący się wynalazca/czarodziej zbierał bądź każdy napotkany kawał żelastwa/rośliny, aby potem stworzyć z tego coś... cokolwiek... i to dawało niesamowitą frajdę.
Sama gra nie doczekała się drugiej części, nie wiem dlaczego szczerze mówiąc bo była/jest rewelacyjna. A szkoda, szkoda...
FALLOUT
I co ja mam napisać ? To mniej więcej tak jakbym miał pisać o Diablo czy Starcrafcie... Może jedynie to, że nie chodzi mi o współczesnego Fallouta tylko jego I i II część z lat 1997-1998... Stare Dzieje... Stare Gry... Stare Dobre Czasy. Na pewno gra, która zawsze będzie mieć mocną pozycję w najlepszych 10 grach w historii...
I tak muzyka... Cmon! Klimat!
Pip-boy i mapa.
To było 13 lat temu... Fallout Tactics było średnie, natomiast Fallout 3 i szczególnie New Vegas z honorem kontynuowały serię, choć moim zdaniem były to już inne gry. Niby ten sam świat, klimat rewelacyjny, różne smaczki w grze tak charakterystyczne dla gatunku... ale mimo wszystko... chyba za stary już jestem.
Część gier z tamtych lat nie działa na dzisiejszych kompach... DK2 odpaliłem po 1,5h starania się i googlowania... udało się, przeszedłem po raz xx i z bananem na ustach oglądałem jedne z najlepszych cut scenów w historii gier. Coś czuję, że w bardzo nie długim czasie spróbuję z innym tytułem z XX wieku...
Disciple_1
sobota, 22 stycznia 2011
Miecz Prawdy - Terry Goodkind
Wstępniak
Och. Cykl Miecz Prawdy może każdego przyprawić o takie właśnie klasyczne Och. Dlaczego ?
" Och, jak to się ciągnie... ! " Właśnie dlatego... 11 tomów, średnio każdy 600 stron... zajęło mi to pół zimy 2008/2009... ale dałem radę, choć wielu poległo. Z całą pewnością Goodkind się czegoś napalił przed napisaniem tej epopei i postanowił, że każdy tom będzie rozciągał do granic możliwości, fabułę zakręci tak bardzo, że przy którymś tam tomie stwierdzimy, że to są jakieś bzdury ( te poprzednie tomy ), bo nic się nie będzie zgadzać, choć pozornie jest świetnie. Czytając cały cykl miałem wrażenie, że autor budził się rano, siadał do pisania za każdym razem z myślą przewodnią : " Wplotę dziś nowy wątek, a jak!" ... no comment. Przeopisany świat... przeopisani bohaterowie, przeopisane wydarzenia... etc. I ten bezustanny płacz. W tym cyklu ktoś ciągle płacze z reguły dlatego, że kogoś już tam nie spotka, bądź też spotkał po raz kolejny na nowo, a myślał, że już nie spotka... huh ?!
Z tych 11 tomów wywaliłbym połowę, skrócił opisy, uprościł fabułę i wówczas powstałaby jedna z najciekawszych i najlepszych serii fantasy. Ok. Ponarzekałem to i trzeba pochwalić, bo też jest za co. Po pierwsze ilość żeby napisać tyle stron na pozornie jeden temat, to trzeba mieć dużo samozaparcia, respekt, choć niestety z treścią jest już znacznie gorzej. Ups, miałem chwalić. Kilka tomów jest naprawdę świetnych, niestety reszta jest przeciętna lub byle jaka. Znowu nie chwalę... może coś nie umiem... W każdym razie mi się podobało. Hah! Nie spodziewaliście się, co? Może dlatego, że pomimo tego, że całość ciągnęła się jak flaki z olejem to ja osobiście lubię bardzo długie opowieści, a ta jest na pewno jedną z najdłuższych i dość ciekawych. Faktycznie może i trudno się połapać na końcu w fabule, a i istnieje poważne ryzyko, że przy 11 tomie ( 3 miesiące po przeczytaniu 1 ) nie będziemy pamiętać co było na początku serii... ot taki psikus autora. Jednak uważam, że warto zmierzyć się z tą pozycją literacką, bo jest czymś innym niż reszta dostępnych książek.
Przy tak wielu wątkach znajdziemy kilka bardzo ciekawych i po prostu wciągną was na tyle mocno, że będziecie chcieć brnąć dalej. Czytanie Miecza Prawdy wyglądało tak, ze kupę czasu jest nudno, aż nagle na chwilę robi się ciekawie i modlisz się, aby ta chwila trwała jak najdłużej zanim znów będzie nudno. Niestety nuda przeważa.
Ciężko też nie wspomnieć, że 11 tomów średnio po rabacie 30zł/szt ... to 330 zł. Na pewno nie warto tyle wydać na tą serię. Za taką kwotę można obkupić się w rewelacyjne serie innych autorów jak np. trzy trylogię autorki Robin Hobb lub wspomnianego ostatnio Tada Williamsa i wielu innych.
To moja opinia o tym cyklu, można powiedzieć, że jestem po środku, ponieważ większość ludzi wyraża się bardzo pozytywnie o twórczości Goodkinda, choć moim zdaniem, wiele z nich jest po prostu zawyżonych, nie przemyślanych, etc. Jest też grono ludzi, którzy nie dzierżą Miecza Prawdy, ale to też zbyt skrajne stanowisko. Myślę, że jest to cykl na solidną czwórkę, choć trzeba być bardzo wytrwałym, aby go ukończyć.
Recenzja
Ok. A o czym w ogóle jest ten cykl Miecz Prawdy? W tym wypadku to cholernie skomplikowane pytanie, więc jedynie w skrócie, bo to po prostu nie ma sensu. Autor skupia się na przygodach dwóch najważniejszych bohaterów Richarda Rahla ( Cyphera ) oraz Kahlan Amnell... a także czarodzieja zwanego potocznie Zedem. Żyją sobie spokojnie, każde ma swoje miejsce w świecie, aż tu nagle... i tak 11 tomów ;)
Powstał też serial tak btw, ale nie jest godny polecenia dla kogoś kto spodziewa się, że będzie fabularnie podobny do książki. Natomiast jeśli chcemy pooglądać jako takie fantasy z przymrużeniem oka, śmiało!
Dodatkowe informacje
O autorze: http://pl.wikipedia.org/wiki/Terry_Goodkind
Fragmenty
7 tom - Filary świata
Jennsen Daggett, przeszukując kieszenie zabitego, natknęła się na coś, czego w ogóle nie spodziewała się znaleźć. Zaskoczona, przysiadła na piętach. Zimny wiatr rozwiewał jej włosy, a ona wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w słowa napisane na małej kartce wyraźnymi, drukowanymi literami. Kartkę starannie i równo złożono na pół. Zamrugała, niemal oczekując, że słowa znikną niczym jakieś ponure przywidzenie. Jednak trwały nadal, aż za bardzo realne
Wiedziała, że to głupie, lecz mimo to miała wrażenie, jakby nieżywy żołnierz ją obserwował, patrzył, jak zareaguje. Niczego po sobie nie pokazała; zerknęła na jego oczy. Były bez wyrazu, szkliste. Słyszała, jak ludzie mówili, że umarli wyglądają, jakby tylko spali. Ale on nie. Jego oczy były martwe. Zbielałe wargi miał zaciśnięte, twarz woskową. Na krzepkim karku widać było sinawą plamę.
Jasne, że jej nie obserwował. Już się w ogóle niczemu nie przyglądał. Ale głowę miał odwróconą na bok, ku niej, i mogło się wydawać, że na nią patrzy. Potrafiła to sobie wyobrazić.
Za nią, na skalistym wzgórzu, nagie gałęzie uderzały o siebie na wietrze, stukały niczym kości. Papier w jej trzęsących się palcach szeleścił im do wtóru. Serce Jennsen, już i tak szybko bijące, zaczęło się tłuc jeszcze bardziej.
Jennsen chełpiła się swoim zrównoważeniem. Wiedziała, że pozwala się ponieść wyobraźni. Jednak nigdy przedtem nie widziała zmarłego, kogoś tak niesamowicie nieruchomego. Okropnie było patrzeć na kogoś, kto nie oddycha. Przełknęła ślinę, starając się zapanować nad oddechem, a może i nerwami
Może i był martwy, ale Jennsen się nie podobało, że na nią patrzy; wstała, uniosła rąbek długiej spódnicy i obeszła zwłoki. Starannie złożyła karteczkę po liniach zagięcia i wsunęła do kieszeni. Potem się o to zatroszczy. Wiedziała, jak jej matka zareaguje na dwa słowa na karteczce.
Przykucnęła z drugiej strony żołnierza, zdecydowana dokończyć przeszukiwanie. Twarz miał odwróconą i sprawiał wrażenie, jakby patrzył na szlak, z którego spadł, zastanawiając się, co się stało i jak się znalazł na dnie urwistego skalistego wąwozu, ze skręconym karkiem.
Jego peleryna nie miała kieszeni. U pasa tkwiły dwie sakiewki. W jednej były oliwa, osełki i pasek do ostrzenia brzytwy. Druga była wypchana suszonym mięsem. Na żadnej nie było nazwiska.
Gdyby wiedział to, co ona, wybrałby dłuższą drogę, u stóp urwiska, zamiast iść górnym szlakiem, o tej porze roku zdradzieckim ze względu na łaty ciemnego lodu. Nawet jeżeli nie chciał się cofać, żeby zejść do wąwozu, lepiej zrobiłby, idąc lasami, chociaż gąszcz jeżyn utrudniał przedzieranie się przez chaszcze i zwalone drzewa.
No, ale było już po wszystkim. Gdyby się dowiedziała, kto to, może by się jej udało odszukać jego rodzinę albo kogoś, kto go znał. Pewnie chcieliby się dowiedzieć. Uczepiła się tego pretekstu.
Jennsen, niemal wbrew własnej woli, zaczęła się znów zastanawiać, co też on tutaj robił. Bała się, że poskładana kartka papieru wyjawiła jej to aż nadto wyraźnie. No, ale przecież mógł mieć inny powód.
Gdybyż tylko mogła go odkryć.
Jeśli chciała zajrzeć do drugiej kieszeni, musiała nieco przesunąć ramię martwego żołnierza.
– Wybaczcie mi, drogie duchy – wyszeptała, chwytając rękę trupa.
Z trudem przesunęła sztywne ramię. Z obrzydzeniem zmarszczyła nos. Był tak zimny jak ziemia, na której leżał, jak krople deszczu z rzadka spadające z nieba zasnutego sinymi chmurami. O tej porze roku taki zimny, zachodni wiatr prawie zawsze gnał przed sobą śnieg. Teraz zaś, co niezwykłe, co rusz pojawiały się mgła i mżawka, więc szlak był miejscami oblodzony i tam, na górze, jeszcze bardziej śliski. Martwy żołnierz był na to dowodem.
Jennsen miała świadomość, że jeżeli zostanie tu dłużej, złapie ją nadciągający zimowy deszcz. Dobrze wiedziała, że ludzie wystawieni na taką niepogodę ryzykują życie. Na szczęście nie miała zbyt daleko do domu. Ale jeśli wkrótce nie wróci, matka, zaniepokojona, co ją tak długo zatrzymało, pewnie pójdzie jej szukać. Nie chciała, żeby i ona zmokła
Matka na pewno czeka na ryby, które Jennsen odczepiła z haczyków umocowanych na sznurkach, które wpuszczały w przeręble wyrąbane w pokrywającym jezioro lodzie. Choć raz połów był dobry. Martwe ryby leżały obok nieżywego żołnierza, tam gdzie je rzuciła, kiedy go znalazła. Nie było go tu wcześniej, bo wtedy by go zauważyła w drodze nad jezioro.
Jennsen głęboko zaczerpnęła powietrza, wzięła się w garść i wróciła do przeszukiwania kieszeni. Wyobrażała sobie, że jakaś kobieta pewno myśli o swoim wielkim, przystojnym żołnierzu, martwi się, czy jest bezpieczny, czy mu ciepło i sucho.
Cóż, jest wprost przeciwnie.
Gdyby to ona spadła i skręciła kark, chciałaby, żeby ktoś zawiadomił o tym matkę. Zatem matka na pewno zrozumie, jeżeli strawi jeszcze trochę czasu, próbując ustalić, kim był. Jennsen przemyślała to ponownie. Matka pewnie by to zrozumiała, ale i tak wolałaby, żeby Jennsen nie kręciła się w pobliżu któregoś z tych żołnierzy. Jednak ten był martwy. I teraz już nie mógł nikogo skrzywdzić, a zwłaszcza jej i matki.
A matka z pewnością jeszcze bardziej się zaniepokoi, gdy Jennsen pokaże jej kartkę.
Dziewczyna zdawała sobie sprawę, że do przeszukiwania kieszeni trupa popycha ją nadzieja, że znajdzie jakieś inne wyjaśnienie. Desperacko pragnęła, żeby to było coś innego. I to pragnienie trzymało ją przy zwłokach, choć wolałaby pobiec do domu.
Jeśli nie znajdzie niczego, co by tłumaczyło jego obecność, to najlepiej będzie dobrze go ukryć i mieć nadzieję, że nikt go nie znajdzie. Choćby miała zostać na deszczu, to musi go zakopać najszybciej jak zdoła. Nie wolno zwlekać. I nikt się nigdy nie dowie, gdzie się podział.
Zmusiła się, żeby wsunąć rękę do kieszeni spodni, do samego dna. Udo miał sztywne. Pospiesznie zgarnęła palcami zawartość. Wyciągnęła dłoń, z trudem chwytając powietrze. Pochyliła się, żeby lepiej widzieć w gęstniejącym mroku, i otworzyła pięść.
Krzemień, kościane guziki, mały kłębek sznurka, złożona chusteczka. Odsunęła palcem sznurek i chusteczkę, odsłaniając sporą kupkę monet – srebrnych i złotych. Cicho gwizdnęła na widok takiego bogactwa. Nie sądziła, że żołnierze są bogaci, a ten tu miał pięć złotych marek i sporo srebrnych. Cała fortuna. Pensy – nie miedziane, lecz srebrne – wydawały się przy tym bez wartości, choć już one same stanowiły pewno większą sumę niż ta, którą Jennsen wydała w ciągu dwudziestu lat życia.
Uświadomiła sobie, że pierwszy raz w życiu trzyma w garści złote i srebrne marki. Pomyślała, że to pewnie z grabieży.
Nie znalazła żadnego drobiazgu od kobiety – choć miała nadzieję, że znajdzie, bo to by złagodziło jej niepokój co do niego.
Niestety, żaden z przedmiotów nie zdradził, kim mógł być. Znów zmarszczyła nos i włożyła wszystko na miejsce. Trochę srebrnych pensów wypadło jej z dłoni. Pozbierała je z wilgotnej, zmarzniętej ziemi i znów zmusiła się, żeby wsunąć dłoń do jego kieszeni i odłożyć je na miejsce.
Może zdradziłaby coś zawartość plecaka, ale leżał na nim, Jenn-sen zaś wcale nie była przekonana, czy chce zajrzeć do środka, bo pewnie miał tam tylko żywność. To, co uważał za cenne, na pewno nosił w kieszeniach.
Jak tę kartkę.
Wszystkie potrzebne dowody miała przed oczami. Pod ciemną peleryną i tuniką miał twardy skórzany pancerz. U biodra nosił prosty, ale bardzo ostry, żołnierski miecz w pokiereszowanej czarnej skórzanej pochwie. Miecz był złamany w połowie – na pewno pękł, kiedy żołnierz staczał się ze szlaku.
Przyjrzała się uważniej nożowi, który miał u pasa. Jej uwagę przyciągnęła rękojeść połyskująca w mroku. To na ten widok zamarła i trwała tak, dopóki się nie zorientowała, że właściciel noża nie żyje. Była przekonana, że żaden zwykły żołnierz nie miałby takiego wspaniałego noża. O wiele droższego niż wszystkie, jakie w życiu widziała.
Na srebrnej rękojeści widniało ozdobne "R". Ale i tak był piękny.
Matka od małego uczyła ją posługiwania się nożem. Och, żeby też matka mogła mieć tak wspaniały nóż!
Jennsen.
Podskoczyła, usłyszawszy ten szept. Nie teraz. Drogie duchy, nie teraz. Nie tutaj.
Jennsen.
Nie była osobą skłonną do nienawiści, lecz nienawidziła głosu, który czasem słyszała.
Zignorowała go teraz, jak zwykle, zmusiła palce do ruchu, starała się dowiedzieć czegoś jeszcze o zmarłym. Dotknęła skórzanych rzemieni, ale nie znalazła żadnych ukrytych schowków. Tunika nie miała kieszeni.
Jennsen, głos znów się odezwał.
Zgrzytnęła zębami.
– Daj mi spokój – powiedziała cicho.
Jennsen.
Tym razem brzmiało to inaczej. Jakby głos nie był – tak jak zwykle – w jej głowie.
– Daj mi spokój – burknęła.
Poddaj się, zamruczał umarlak. Wyrzeknij się.
Podniosła wzrok: patrzyły na nią oczy martwego żołnierza.
Pierwsza fala zimnego, niesionego wiatrem deszczu była jak lodowate palce duchów gładzące twarz Jennsen.
Jej serce zabiło jeszcze szybciej. Wstrzymała oddech. Szeroko rozwartymi oczami wpatrywała się w twarz martwego żołnierza i cofała się po żwirze.
Głupia jest. Wiedziała, że jest głupia. Żołnierz nie żył. Nie patrzył na nią. Nie mógł. Oczy miał nieruchome, martwe jak jej nanizane na sznurek ryby – na nic nie patrzyły. On też. Ale jest głupia. Tylko tak się wydaje, że na nią patrzy.
Ale jeśli oczy trupa na nic nie patrzyły, to wolałaby, żeby nie były zwrócone w jej stronę.
Jennsen.
Ponad stromym granitowym występem chwiały się na wietrze sosny, bezlistne klony i dęby kołysały nagimi konarami, lecz Jenn-sen nie odrywała wzroku od martwego wojownika i nasłuchiwała głosu. Wargi żołnierza były nieruchome. Wiedziała, że takie będą. Głos był w jej głowie.
Twarz nadal miał zwróconą ku szlakowi, z którego spadł. Sądziła, że martwe oczy też patrzą w tamtą stronę, lecz teraz wydawały się skierowane bardziej ku niej.
Jennsen zacisnęła palce na rękojeści noża.
Jennsen.
– Daj mi spokój. Nie wyrzeknę się.
Nigdy nie wiedziała, jakiego to wyrzeczenia domaga się od niej głos. Nigdy tego nie powiedział, chociaż towarzyszył jej niemal całe życie. Pocieszała się tą niejasnością.
Głos znów powrócił, jakby w odpowiedzi na jej myśli.
Wyrzeknij się swego ciała, Jennsen.
Nie mogła oddychać.
Wyrzeknij się swojej woli.
Przełknęła ślinę, przerażona. Nigdy tego nie powiedział: nigdy nie mówił niczego, co by rozumiała.
Czasami ledwo go słyszała – jakby był zbyt daleko, żeby mogła zrozumieć, co mówi. Czasem wydawało jej się, że słyszy słowa, lecz były w jakimś dziwnym języku.
Często go słyszała, zasypiając: wołał do niej tym odległym, głuchym szeptem. Wiedziała, że mówi do niej i inne słowa, lecz pojmowała tylko swoje imię i ów przerażająco kuszący rozkaz poddania się, wyrzeczenia. To słowo zawsze miało więcej mocy niż inne. Zawsze je słyszała, nawet jeżeli nie docierały do niej inne.
Matka mówiła, że głos należy do człowieka, który chce śmierci Jennsen, prawie od dnia jej narodzin. Matka mówiła, że chce ją dręczyć.
– W porządku, Jenn – powtarzała często. – Jestem przy tobie. Jego głos nie wyrządzi ci krzywdy.
Jennsen, nie chcąc martwić matki, rzadko mówiła jej o głosie.
Ale jeśli nawet głos nie mógł jej zrobić nic złego, to jego właściciel tak, gdyby ją znalazł. Dziewczyna rozpaczliwie tęskniła za niosącymi ukojenie objęciami matki. Pewnego dnia zjawi się po nią. Obie o tym wiedziały. A na razie przysyłał swój głos. Tak przynajmniej myślała matka.
I chociaż takie wyjaśnienie ją przerażało, Jennsen wolała je od uważania się za wariatkę. Nic by jej nie zostało, gdyby straciła rozum.
– Co tu się stało?!
Okrzyk przerażenia uwiązł jej w gardle i obróciła się, dobywając noża. Przysiadła na rozstawionych nogach, mocno zaciskając rękojeść w dłoni.
To nie był głos pozbawiony ciała. Jakiś mężczyzna szedł ku niej wąwozem. Szum wiatru, martwy żołnierz i głos w jej głowie sprawiły, że wcześniej go nie usłyszała.
Był tak wielki i dotarł tak blisko, że wiedziała, iż nie zdoła przed nim uciec.
Disciple_1
Och. Cykl Miecz Prawdy może każdego przyprawić o takie właśnie klasyczne Och. Dlaczego ?
" Och, jak to się ciągnie... ! " Właśnie dlatego... 11 tomów, średnio każdy 600 stron... zajęło mi to pół zimy 2008/2009... ale dałem radę, choć wielu poległo. Z całą pewnością Goodkind się czegoś napalił przed napisaniem tej epopei i postanowił, że każdy tom będzie rozciągał do granic możliwości, fabułę zakręci tak bardzo, że przy którymś tam tomie stwierdzimy, że to są jakieś bzdury ( te poprzednie tomy ), bo nic się nie będzie zgadzać, choć pozornie jest świetnie. Czytając cały cykl miałem wrażenie, że autor budził się rano, siadał do pisania za każdym razem z myślą przewodnią : " Wplotę dziś nowy wątek, a jak!" ... no comment. Przeopisany świat... przeopisani bohaterowie, przeopisane wydarzenia... etc. I ten bezustanny płacz. W tym cyklu ktoś ciągle płacze z reguły dlatego, że kogoś już tam nie spotka, bądź też spotkał po raz kolejny na nowo, a myślał, że już nie spotka... huh ?!
Z tych 11 tomów wywaliłbym połowę, skrócił opisy, uprościł fabułę i wówczas powstałaby jedna z najciekawszych i najlepszych serii fantasy. Ok. Ponarzekałem to i trzeba pochwalić, bo też jest za co. Po pierwsze ilość żeby napisać tyle stron na pozornie jeden temat, to trzeba mieć dużo samozaparcia, respekt, choć niestety z treścią jest już znacznie gorzej. Ups, miałem chwalić. Kilka tomów jest naprawdę świetnych, niestety reszta jest przeciętna lub byle jaka. Znowu nie chwalę... może coś nie umiem... W każdym razie mi się podobało. Hah! Nie spodziewaliście się, co? Może dlatego, że pomimo tego, że całość ciągnęła się jak flaki z olejem to ja osobiście lubię bardzo długie opowieści, a ta jest na pewno jedną z najdłuższych i dość ciekawych. Faktycznie może i trudno się połapać na końcu w fabule, a i istnieje poważne ryzyko, że przy 11 tomie ( 3 miesiące po przeczytaniu 1 ) nie będziemy pamiętać co było na początku serii... ot taki psikus autora. Jednak uważam, że warto zmierzyć się z tą pozycją literacką, bo jest czymś innym niż reszta dostępnych książek.
Przy tak wielu wątkach znajdziemy kilka bardzo ciekawych i po prostu wciągną was na tyle mocno, że będziecie chcieć brnąć dalej. Czytanie Miecza Prawdy wyglądało tak, ze kupę czasu jest nudno, aż nagle na chwilę robi się ciekawie i modlisz się, aby ta chwila trwała jak najdłużej zanim znów będzie nudno. Niestety nuda przeważa.
Ciężko też nie wspomnieć, że 11 tomów średnio po rabacie 30zł/szt ... to 330 zł. Na pewno nie warto tyle wydać na tą serię. Za taką kwotę można obkupić się w rewelacyjne serie innych autorów jak np. trzy trylogię autorki Robin Hobb lub wspomnianego ostatnio Tada Williamsa i wielu innych.
To moja opinia o tym cyklu, można powiedzieć, że jestem po środku, ponieważ większość ludzi wyraża się bardzo pozytywnie o twórczości Goodkinda, choć moim zdaniem, wiele z nich jest po prostu zawyżonych, nie przemyślanych, etc. Jest też grono ludzi, którzy nie dzierżą Miecza Prawdy, ale to też zbyt skrajne stanowisko. Myślę, że jest to cykl na solidną czwórkę, choć trzeba być bardzo wytrwałym, aby go ukończyć.
Recenzja
Ok. A o czym w ogóle jest ten cykl Miecz Prawdy? W tym wypadku to cholernie skomplikowane pytanie, więc jedynie w skrócie, bo to po prostu nie ma sensu. Autor skupia się na przygodach dwóch najważniejszych bohaterów Richarda Rahla ( Cyphera ) oraz Kahlan Amnell... a także czarodzieja zwanego potocznie Zedem. Żyją sobie spokojnie, każde ma swoje miejsce w świecie, aż tu nagle... i tak 11 tomów ;)
Powstał też serial tak btw, ale nie jest godny polecenia dla kogoś kto spodziewa się, że będzie fabularnie podobny do książki. Natomiast jeśli chcemy pooglądać jako takie fantasy z przymrużeniem oka, śmiało!
Dodatkowe informacje
O autorze: http://pl.wikipedia.org/wiki/Terry_Goodkind
- 1994 Pierwsze prawo magii (Wizard's First Rule) – w 1998 r. w Polsce
- 1995 Kamień Łez (Stone of Tears) – w 2000 r. w Polsce
- 1996 Bractwo czystej krwi (Blood of the Fold) – w 2000 r. w Polsce
- 1997 Świątynia wichrów (Temple of the Winds) – w 2000 r. w Polsce
- 1998 Dusza ognia (Soul of the Fire) – w 2000 r. w Polsce
- 2000 Nadzieja pokonanych (Faith of the Fallen) - w 2001 r. w Polsce
- 2001 Filary świata (The Pillars of Creation) – w 2002 r. w Polsce
- 2003 Bezbronne imperium (Naked Empire) – w 2004 r. w Polsce
- 2005 Pożoga (Chainfire Trilogy, Part 1: Chainfire) – w 2005 r. w Polsce
- 2006 Fantom (Chainfire Trilogy, Part 2: Phantom) – w 2007 r. w Polsce
- 2007 Spowiedniczka (Chainfire Trilogy, Part 3: Confessor) – w 2008 r. w Polsce
Fragmenty
7 tom - Filary świata
Jennsen Daggett, przeszukując kieszenie zabitego, natknęła się na coś, czego w ogóle nie spodziewała się znaleźć. Zaskoczona, przysiadła na piętach. Zimny wiatr rozwiewał jej włosy, a ona wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w słowa napisane na małej kartce wyraźnymi, drukowanymi literami. Kartkę starannie i równo złożono na pół. Zamrugała, niemal oczekując, że słowa znikną niczym jakieś ponure przywidzenie. Jednak trwały nadal, aż za bardzo realne
Wiedziała, że to głupie, lecz mimo to miała wrażenie, jakby nieżywy żołnierz ją obserwował, patrzył, jak zareaguje. Niczego po sobie nie pokazała; zerknęła na jego oczy. Były bez wyrazu, szkliste. Słyszała, jak ludzie mówili, że umarli wyglądają, jakby tylko spali. Ale on nie. Jego oczy były martwe. Zbielałe wargi miał zaciśnięte, twarz woskową. Na krzepkim karku widać było sinawą plamę.
Jasne, że jej nie obserwował. Już się w ogóle niczemu nie przyglądał. Ale głowę miał odwróconą na bok, ku niej, i mogło się wydawać, że na nią patrzy. Potrafiła to sobie wyobrazić.
Za nią, na skalistym wzgórzu, nagie gałęzie uderzały o siebie na wietrze, stukały niczym kości. Papier w jej trzęsących się palcach szeleścił im do wtóru. Serce Jennsen, już i tak szybko bijące, zaczęło się tłuc jeszcze bardziej.
Jennsen chełpiła się swoim zrównoważeniem. Wiedziała, że pozwala się ponieść wyobraźni. Jednak nigdy przedtem nie widziała zmarłego, kogoś tak niesamowicie nieruchomego. Okropnie było patrzeć na kogoś, kto nie oddycha. Przełknęła ślinę, starając się zapanować nad oddechem, a może i nerwami
Może i był martwy, ale Jennsen się nie podobało, że na nią patrzy; wstała, uniosła rąbek długiej spódnicy i obeszła zwłoki. Starannie złożyła karteczkę po liniach zagięcia i wsunęła do kieszeni. Potem się o to zatroszczy. Wiedziała, jak jej matka zareaguje na dwa słowa na karteczce.
Przykucnęła z drugiej strony żołnierza, zdecydowana dokończyć przeszukiwanie. Twarz miał odwróconą i sprawiał wrażenie, jakby patrzył na szlak, z którego spadł, zastanawiając się, co się stało i jak się znalazł na dnie urwistego skalistego wąwozu, ze skręconym karkiem.
Jego peleryna nie miała kieszeni. U pasa tkwiły dwie sakiewki. W jednej były oliwa, osełki i pasek do ostrzenia brzytwy. Druga była wypchana suszonym mięsem. Na żadnej nie było nazwiska.
Gdyby wiedział to, co ona, wybrałby dłuższą drogę, u stóp urwiska, zamiast iść górnym szlakiem, o tej porze roku zdradzieckim ze względu na łaty ciemnego lodu. Nawet jeżeli nie chciał się cofać, żeby zejść do wąwozu, lepiej zrobiłby, idąc lasami, chociaż gąszcz jeżyn utrudniał przedzieranie się przez chaszcze i zwalone drzewa.
No, ale było już po wszystkim. Gdyby się dowiedziała, kto to, może by się jej udało odszukać jego rodzinę albo kogoś, kto go znał. Pewnie chcieliby się dowiedzieć. Uczepiła się tego pretekstu.
Jennsen, niemal wbrew własnej woli, zaczęła się znów zastanawiać, co też on tutaj robił. Bała się, że poskładana kartka papieru wyjawiła jej to aż nadto wyraźnie. No, ale przecież mógł mieć inny powód.
Gdybyż tylko mogła go odkryć.
Jeśli chciała zajrzeć do drugiej kieszeni, musiała nieco przesunąć ramię martwego żołnierza.
– Wybaczcie mi, drogie duchy – wyszeptała, chwytając rękę trupa.
Z trudem przesunęła sztywne ramię. Z obrzydzeniem zmarszczyła nos. Był tak zimny jak ziemia, na której leżał, jak krople deszczu z rzadka spadające z nieba zasnutego sinymi chmurami. O tej porze roku taki zimny, zachodni wiatr prawie zawsze gnał przed sobą śnieg. Teraz zaś, co niezwykłe, co rusz pojawiały się mgła i mżawka, więc szlak był miejscami oblodzony i tam, na górze, jeszcze bardziej śliski. Martwy żołnierz był na to dowodem.
Jennsen miała świadomość, że jeżeli zostanie tu dłużej, złapie ją nadciągający zimowy deszcz. Dobrze wiedziała, że ludzie wystawieni na taką niepogodę ryzykują życie. Na szczęście nie miała zbyt daleko do domu. Ale jeśli wkrótce nie wróci, matka, zaniepokojona, co ją tak długo zatrzymało, pewnie pójdzie jej szukać. Nie chciała, żeby i ona zmokła
Matka na pewno czeka na ryby, które Jennsen odczepiła z haczyków umocowanych na sznurkach, które wpuszczały w przeręble wyrąbane w pokrywającym jezioro lodzie. Choć raz połów był dobry. Martwe ryby leżały obok nieżywego żołnierza, tam gdzie je rzuciła, kiedy go znalazła. Nie było go tu wcześniej, bo wtedy by go zauważyła w drodze nad jezioro.
Jennsen głęboko zaczerpnęła powietrza, wzięła się w garść i wróciła do przeszukiwania kieszeni. Wyobrażała sobie, że jakaś kobieta pewno myśli o swoim wielkim, przystojnym żołnierzu, martwi się, czy jest bezpieczny, czy mu ciepło i sucho.
Cóż, jest wprost przeciwnie.
Gdyby to ona spadła i skręciła kark, chciałaby, żeby ktoś zawiadomił o tym matkę. Zatem matka na pewno zrozumie, jeżeli strawi jeszcze trochę czasu, próbując ustalić, kim był. Jennsen przemyślała to ponownie. Matka pewnie by to zrozumiała, ale i tak wolałaby, żeby Jennsen nie kręciła się w pobliżu któregoś z tych żołnierzy. Jednak ten był martwy. I teraz już nie mógł nikogo skrzywdzić, a zwłaszcza jej i matki.
A matka z pewnością jeszcze bardziej się zaniepokoi, gdy Jennsen pokaże jej kartkę.
Dziewczyna zdawała sobie sprawę, że do przeszukiwania kieszeni trupa popycha ją nadzieja, że znajdzie jakieś inne wyjaśnienie. Desperacko pragnęła, żeby to było coś innego. I to pragnienie trzymało ją przy zwłokach, choć wolałaby pobiec do domu.
Jeśli nie znajdzie niczego, co by tłumaczyło jego obecność, to najlepiej będzie dobrze go ukryć i mieć nadzieję, że nikt go nie znajdzie. Choćby miała zostać na deszczu, to musi go zakopać najszybciej jak zdoła. Nie wolno zwlekać. I nikt się nigdy nie dowie, gdzie się podział.
Zmusiła się, żeby wsunąć rękę do kieszeni spodni, do samego dna. Udo miał sztywne. Pospiesznie zgarnęła palcami zawartość. Wyciągnęła dłoń, z trudem chwytając powietrze. Pochyliła się, żeby lepiej widzieć w gęstniejącym mroku, i otworzyła pięść.
Krzemień, kościane guziki, mały kłębek sznurka, złożona chusteczka. Odsunęła palcem sznurek i chusteczkę, odsłaniając sporą kupkę monet – srebrnych i złotych. Cicho gwizdnęła na widok takiego bogactwa. Nie sądziła, że żołnierze są bogaci, a ten tu miał pięć złotych marek i sporo srebrnych. Cała fortuna. Pensy – nie miedziane, lecz srebrne – wydawały się przy tym bez wartości, choć już one same stanowiły pewno większą sumę niż ta, którą Jennsen wydała w ciągu dwudziestu lat życia.
Uświadomiła sobie, że pierwszy raz w życiu trzyma w garści złote i srebrne marki. Pomyślała, że to pewnie z grabieży.
Nie znalazła żadnego drobiazgu od kobiety – choć miała nadzieję, że znajdzie, bo to by złagodziło jej niepokój co do niego.
Niestety, żaden z przedmiotów nie zdradził, kim mógł być. Znów zmarszczyła nos i włożyła wszystko na miejsce. Trochę srebrnych pensów wypadło jej z dłoni. Pozbierała je z wilgotnej, zmarzniętej ziemi i znów zmusiła się, żeby wsunąć dłoń do jego kieszeni i odłożyć je na miejsce.
Może zdradziłaby coś zawartość plecaka, ale leżał na nim, Jenn-sen zaś wcale nie była przekonana, czy chce zajrzeć do środka, bo pewnie miał tam tylko żywność. To, co uważał za cenne, na pewno nosił w kieszeniach.
Jak tę kartkę.
Wszystkie potrzebne dowody miała przed oczami. Pod ciemną peleryną i tuniką miał twardy skórzany pancerz. U biodra nosił prosty, ale bardzo ostry, żołnierski miecz w pokiereszowanej czarnej skórzanej pochwie. Miecz był złamany w połowie – na pewno pękł, kiedy żołnierz staczał się ze szlaku.
Przyjrzała się uważniej nożowi, który miał u pasa. Jej uwagę przyciągnęła rękojeść połyskująca w mroku. To na ten widok zamarła i trwała tak, dopóki się nie zorientowała, że właściciel noża nie żyje. Była przekonana, że żaden zwykły żołnierz nie miałby takiego wspaniałego noża. O wiele droższego niż wszystkie, jakie w życiu widziała.
Na srebrnej rękojeści widniało ozdobne "R". Ale i tak był piękny.
Matka od małego uczyła ją posługiwania się nożem. Och, żeby też matka mogła mieć tak wspaniały nóż!
Jennsen.
Podskoczyła, usłyszawszy ten szept. Nie teraz. Drogie duchy, nie teraz. Nie tutaj.
Jennsen.
Nie była osobą skłonną do nienawiści, lecz nienawidziła głosu, który czasem słyszała.
Zignorowała go teraz, jak zwykle, zmusiła palce do ruchu, starała się dowiedzieć czegoś jeszcze o zmarłym. Dotknęła skórzanych rzemieni, ale nie znalazła żadnych ukrytych schowków. Tunika nie miała kieszeni.
Jennsen, głos znów się odezwał.
Zgrzytnęła zębami.
– Daj mi spokój – powiedziała cicho.
Jennsen.
Tym razem brzmiało to inaczej. Jakby głos nie był – tak jak zwykle – w jej głowie.
– Daj mi spokój – burknęła.
Poddaj się, zamruczał umarlak. Wyrzeknij się.
Podniosła wzrok: patrzyły na nią oczy martwego żołnierza.
Pierwsza fala zimnego, niesionego wiatrem deszczu była jak lodowate palce duchów gładzące twarz Jennsen.
Jej serce zabiło jeszcze szybciej. Wstrzymała oddech. Szeroko rozwartymi oczami wpatrywała się w twarz martwego żołnierza i cofała się po żwirze.
Głupia jest. Wiedziała, że jest głupia. Żołnierz nie żył. Nie patrzył na nią. Nie mógł. Oczy miał nieruchome, martwe jak jej nanizane na sznurek ryby – na nic nie patrzyły. On też. Ale jest głupia. Tylko tak się wydaje, że na nią patrzy.
Ale jeśli oczy trupa na nic nie patrzyły, to wolałaby, żeby nie były zwrócone w jej stronę.
Jennsen.
Ponad stromym granitowym występem chwiały się na wietrze sosny, bezlistne klony i dęby kołysały nagimi konarami, lecz Jenn-sen nie odrywała wzroku od martwego wojownika i nasłuchiwała głosu. Wargi żołnierza były nieruchome. Wiedziała, że takie będą. Głos był w jej głowie.
Twarz nadal miał zwróconą ku szlakowi, z którego spadł. Sądziła, że martwe oczy też patrzą w tamtą stronę, lecz teraz wydawały się skierowane bardziej ku niej.
Jennsen zacisnęła palce na rękojeści noża.
Jennsen.
– Daj mi spokój. Nie wyrzeknę się.
Nigdy nie wiedziała, jakiego to wyrzeczenia domaga się od niej głos. Nigdy tego nie powiedział, chociaż towarzyszył jej niemal całe życie. Pocieszała się tą niejasnością.
Głos znów powrócił, jakby w odpowiedzi na jej myśli.
Wyrzeknij się swego ciała, Jennsen.
Nie mogła oddychać.
Wyrzeknij się swojej woli.
Przełknęła ślinę, przerażona. Nigdy tego nie powiedział: nigdy nie mówił niczego, co by rozumiała.
Czasami ledwo go słyszała – jakby był zbyt daleko, żeby mogła zrozumieć, co mówi. Czasem wydawało jej się, że słyszy słowa, lecz były w jakimś dziwnym języku.
Często go słyszała, zasypiając: wołał do niej tym odległym, głuchym szeptem. Wiedziała, że mówi do niej i inne słowa, lecz pojmowała tylko swoje imię i ów przerażająco kuszący rozkaz poddania się, wyrzeczenia. To słowo zawsze miało więcej mocy niż inne. Zawsze je słyszała, nawet jeżeli nie docierały do niej inne.
Matka mówiła, że głos należy do człowieka, który chce śmierci Jennsen, prawie od dnia jej narodzin. Matka mówiła, że chce ją dręczyć.
– W porządku, Jenn – powtarzała często. – Jestem przy tobie. Jego głos nie wyrządzi ci krzywdy.
Jennsen, nie chcąc martwić matki, rzadko mówiła jej o głosie.
Ale jeśli nawet głos nie mógł jej zrobić nic złego, to jego właściciel tak, gdyby ją znalazł. Dziewczyna rozpaczliwie tęskniła za niosącymi ukojenie objęciami matki. Pewnego dnia zjawi się po nią. Obie o tym wiedziały. A na razie przysyłał swój głos. Tak przynajmniej myślała matka.
I chociaż takie wyjaśnienie ją przerażało, Jennsen wolała je od uważania się za wariatkę. Nic by jej nie zostało, gdyby straciła rozum.
– Co tu się stało?!
Okrzyk przerażenia uwiązł jej w gardle i obróciła się, dobywając noża. Przysiadła na rozstawionych nogach, mocno zaciskając rękojeść w dłoni.
To nie był głos pozbawiony ciała. Jakiś mężczyzna szedł ku niej wąwozem. Szum wiatru, martwy żołnierz i głos w jej głowie sprawiły, że wcześniej go nie usłyszała.
Był tak wielki i dotarł tak blisko, że wiedziała, iż nie zdoła przed nim uciec.
Disciple_1
wtorek, 18 stycznia 2011
Koniasz - Miroslav Zamboch
Wstępniak
Jeśli kiedyś zastanawialiście się czy nasi południowi sąsiedzi piszą ciekawie to polecam wam wziąć do ręki którąś z książek Mirka Zambocha. Ten czeski pisarz przez ostatnie lata napisał wiele ciekawych powieści m.in. rewelacyjny cykl o Koniaszu. To swojsko brzmiące imię bynajmniej średnio pasuje do zabijaki jakim jest nasz główny bohater, lecz z czasem przymróżymy oko na jego wyczyny i zapałamy doń sympatią. Jeśli chodzi o styl pisarski autora to jest on przede wszystkim bardzo płynny i lekki. To głównie dzięki temu czyta się jego książki z tak dużą przyjemnością i niestety w tak krótkim czasie, bo działają jak przysłowiowy magnez. Świat w jego powieściach jest spójny, sensowny i wydaje się bardzo realny, więc łatwo zatapiamy się już po kilku stronach w liczne przygody Koniasza. Polecam na oderwanie się od cięższych pozycji literackich !
Recenzja
Cykl o Koniaszu składa się obecnie z 6 książek ( 3 części ) :
- Na ostrzu noża I i II
- Krawędź Żelaza I i II
- Koniasz Wilk Samotnik I i II
Nie wątpliwie książki Zambocha są warte uwagi, nie tylko ten jeden cykl, ale i pozostałe. Jeśli tylko dostanę w swoje ręce np. Strażnika od razu pospieszę z recenzją.
Dodatkowe informacje
O autorze: http://pl.wikipedia.org/wiki/Miroslav_%C5%BDamboch
Jeśli kiedyś zastanawialiście się czy nasi południowi sąsiedzi piszą ciekawie to polecam wam wziąć do ręki którąś z książek Mirka Zambocha. Ten czeski pisarz przez ostatnie lata napisał wiele ciekawych powieści m.in. rewelacyjny cykl o Koniaszu. To swojsko brzmiące imię bynajmniej średnio pasuje do zabijaki jakim jest nasz główny bohater, lecz z czasem przymróżymy oko na jego wyczyny i zapałamy doń sympatią. Jeśli chodzi o styl pisarski autora to jest on przede wszystkim bardzo płynny i lekki. To głównie dzięki temu czyta się jego książki z tak dużą przyjemnością i niestety w tak krótkim czasie, bo działają jak przysłowiowy magnez. Świat w jego powieściach jest spójny, sensowny i wydaje się bardzo realny, więc łatwo zatapiamy się już po kilku stronach w liczne przygody Koniasza. Polecam na oderwanie się od cięższych pozycji literackich !
Recenzja
Cykl o Koniaszu składa się obecnie z 6 książek ( 3 części ) :
- Na ostrzu noża I i II
- Krawędź Żelaza I i II
- Koniasz Wilk Samotnik I i II
Koniasz w dużym skrócie jest najemnikiem pełną gębą. Potrafiący władać każdą bronią, doskonały tropiciel i strateg. Jednak nie jest żadnym tam awanturnikiem, ani okrutną osobą. Co prawda mordę ma poharataną nieprzeciętnie co czyni jego oblicze dość pochmurnym, ale prawie zawsze kieruje się honorem. Nie zdradza mocodawców, nie dokonuje kradzieży, a wręcz wypełnia każde zadanie z niebywałą starannością. I tak sobie żyje ten nasz pan Koniasz, pomnaża swój majątek, podróżuje po świecie, rozwija sieć kontaktów, ucieka przed polującymi na niego zabójcami, żółnierzami konwentu jak i samym władcą czyli cesarzem.
Można by pokusić się o opisanie poszczególnej książki, ponieważ każda z nich zawiera pojedyncze przygody, a razem tworzą ciekawą i spójną całość, ale nie sądzę, aby miało to większy sens. W każdej z nich Koniasz przeżywa solidną dawkę akcji, okraszony rozbudowanymi przerywnikami, które elegancko i miło dopełniają książkę. W ten prosty sposób, lekturę pochłoniemy zanim zorientujemy się, że mijamy tą którąś setną stronę, będącą ostatnią. Ciekawym dodatkiem są liczne obrazki/szkice zamieszczane w książce. Niestety nie wszystkie na wysokim poziomie artystycznym, choć specjalnie dla Was wybrałem jeden...
Nie wątpliwie książki Zambocha są warte uwagi, nie tylko ten jeden cykl, ale i pozostałe. Jeśli tylko dostanę w swoje ręce np. Strażnika od razu pospieszę z recenzją.
Dodatkowe informacje
O autorze: http://pl.wikipedia.org/wiki/Miroslav_%C5%BDamboch
Tytuł : Na ostrzu noża I
Autor: Miroslav Žamboch
Ilustrator: Dominik Broniek
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Miejsce wydania: Lublin
Wydanie polskie: 1/2007
Seria wydawnicza: Obca Krew
Liczba stron: 384
Format: 125x195 mm
Oprawa: miękka
Wydanie: I
Ilustrator: Dominik Broniek
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Miejsce wydania: Lublin
Wydanie polskie: 1/2007
Seria wydawnicza: Obca Krew
Liczba stron: 384
Format: 125x195 mm
Oprawa: miękka
Wydanie: I
Tytuł : Na ostrzu noża II
Autor: Miroslav Žamboch
Ilustrator: Dominik Broniek
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Miejsce wydania: Lublin
Wydanie polskie: 4/2007
Seria wydawnicza: Obca Krew
Liczba stron: 376
Format: 125 x 195 mm
Oprawa: miękka
Ilustrator: Dominik Broniek
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Miejsce wydania: Lublin
Wydanie polskie: 4/2007
Seria wydawnicza: Obca Krew
Liczba stron: 376
Format: 125 x 195 mm
Oprawa: miękka
Wydanie: I
Tytuł : Krawędź Żelaza I
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Miejsce wydania: Lublin
Wydanie polskie: 11/2007
Liczba stron: 416
Format: 125x195 mm
Oprawa: miękka
Miejsce wydania: Lublin
Wydanie polskie: 11/2007
Liczba stron: 416
Format: 125x195 mm
Oprawa: miękka
Wydanie: I
Tytuł : Krawędź Żelaza I
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Miejsce wydania: Lublin
Wydanie polskie: 1/2008
Seria wydawnicza: Bestsellery polskiej fantastyki
Liczba stron: 424
Format: 125x195 mm
Oprawa: miękka
Wydanie: I
Miejsce wydania: Lublin
Wydanie polskie: 1/2008
Seria wydawnicza: Bestsellery polskiej fantastyki
Liczba stron: 424
Format: 125x195 mm
Oprawa: miękka
Wydanie: I
Tytuł : Koniasz Wilk Samotnik I
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Miejsce wydania: Warszawa
Wydanie polskie: 10/2010
Tytuł oryginalny: Koniáš vlk samotář, t.1
Seria wydawnicza: Obca Krew
Liczba stron: 408
Format: 125x195 mm
Oprawa: miękka
Wydanie: I
Miejsce wydania: Warszawa
Wydanie polskie: 10/2010
Tytuł oryginalny: Koniáš vlk samotář, t.1
Seria wydawnicza: Obca Krew
Liczba stron: 408
Format: 125x195 mm
Oprawa: miękka
Wydanie: I
Tytuł : Koniasz Wilk Samotnik II
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Tytuł oryginału: Koniáš vlk samotář
Tłumaczenie: Andrzej Kossakowski
Tytuł oryginału: Koniáš vlk samotář
Tłumaczenie: Andrzej Kossakowski
Seria: Obca Krew
Data wydania: 19 Listopad 2010
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 392
Data wydania: 19 Listopad 2010
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 392
Fragmenty
Rezka niespokojnie przyglądała się koszykowi z
sześcioma zakurzonymi jeszcze butelkami wina, które Koniasz wybrał na
uroczysty toast. Staranność, z jaką podchodził nawet do tak nieistotnych
drobiazgów, zdenerwowała ją. Przyszło jej do głowy, że naprawdę wdała
się w interes, z którego może nie wyjść cało. We wspomnieniach wróciła
do chwili, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Kowalskiego. Prawdopodobnie
to wszystko zaczęło się już wtedy. Wystarczyło, że odrzuciłaby jego
propozycję i nigdy nie znalazłaby się w takiej sytuacji. A także nigdy
nie uciekłaby ze Złotej Magnolii, przypomniała sobie. Może
wystarczyłoby, żeby wtedy Kowalski nie spił się do nieprzytomności, a
ona się z nim przespała. Pewnie już nigdy by go nie zobaczyła, ponieważ -
wykorzystała swoją intuicję - wstydziłby się jej. Konkluzja, do której
Rezkę doprowadziła znajomość mężczyzn, rozbawiła dziewczynę. Wydawało
jej się to niewiarygodne, ale wiedziała, że to prawda. Uspokojona
powróciła do rzeczywistości. Złapała pierwszą butelkę, żeby ją wytrzeć i
włożyć do naczynia chłodzącego z lodem, ale zamiast tego zamarła w
połowie ruchu. Wpadła na pewien pomysł. Wyciągnęła jeszcze dwie butelki i
z wysokości upuściła na ziemię. Trzask rozbitego szkła ściągnął do
przygotowalni pomoc kuchenną.
- W porządku, posprzątam to sama. - Rezka odgoniła ją gestem.
Zgarnęła odłamki na szufelkę i postawiła w kącie tak,
żeby każdy zauważył. Pozostałe trzy butelki wyglądały w naczyniu
chłodzącym samotnie. To było dokładnie to, czego potrzebowała.
Przed siódmą zapłaciła wynajętej służbie, w domu
zostawiła tylko dwie kelnerki. Dla pewności posłała je do kuchni. Po raz
ostatni sprawdziła zaaranżowane pomieszczenia, czystość kieliszków,
jedzenie. Wszystko było w najlepszym porządku. Nawet pedantyczny Keleman
nie znalazłby żadnej wady. Już ktoś walił do drzwi. Posłała starego
sługę, żeby otworzył, a sama stanęła za zasłoną, aby widzieć, kto
przychodzi. Pierwszy przybył hrabia Mardadetti. Tylko że nie towarzyszył
mu jeden ochroniarz, lecz dwóch. Rezka przełknęła ślinę, żeby pozbyć
się guli strachu w gardle, wygładziła spódnicę i szybko udała się na
swoje miejsce. Służący zaprowadził gościa do salonu. Hrabia przywitał
Rezkę, jakby rzeczywiście była panią domu. Zawsze tak robił, nawet jeśli
w późniejszych godzinach wieczoru niektóre jego propozycje były mocno
perwersyjne.
Klevi i Giusepe przyszli razem i towarzyszył im tylko
jeden zabijaka. Rezce ulżyło. Starała się, żeby goście dobrze się
bawili, a ich puchary nigdy nie były puste, i udawało się jej to.
Zdawała sobie jednak sprawę, że za chwilę znów spytają o Kelemana i tym
razem nie wystarczy jakaś błaha wymówka. Nevym przyszedł ostatni. Rezka
nie miała pojęcia, jak dostał się do środka, ponieważ nie pukał. Za nim
na korytarzu ujrzała czterech ludzi z ochrony.
- Gdzie jest? - warknął Nevym zamiast powitania.
Rezka zrozumiała, że hrabia musiał słyszeć o czymś nieprzyjemnym.
- Kto? - zapytała i bezradnie wydęła wargi.
Nevym szybko się do niej zbliżył, bez ostrzeżenia
wymierzył podwójny policzek, aż ją zmiotło z fotela. Rezka poczuła na
ustach żelazisty smak krwi. Nie zaczyna się dobrze, przyszło jej do
głowy.
- Nie rób z siebie idiotki, dziwko! Dobrze wiesz, o kogo pytam. Gdzie jest Keleman?
Gorączkowo się zastanawiała. Jeśli się podniesie,
Nevym ponownie ją uderzy i znów Rezka upadnie. Jeśli będzie wciąż
siedzieć, może ją zakopać na śmierć bezpośrednio na podłodze. Pozostali,
co prawda, wydawali się być zdziwieni i zdegustowani, ale wiedziała, że
nie ruszyliby nawet palcem, żeby jej pomóc. Ostrożnie wstała.
- Gdzie jest?! Mów!
Uchyliła się od policzka, opuszczając głowę, lecz
ciosu pięścią w brzuch się nie spodziewała. Upadła na kolana, próbując
złapać oddech.
- Mów albo to z ciebie wybiję!
Nevym z wściekłości zaciskał dłonie w pięści.
Pozostali goście przyglądali się ze swoich wygodnych foteli z
umiarkowanym zdziwieniem. Mardadettiemu, który wypił najwięcej,
oczywiście się to podobało. Wszyscy zasługujecie, żeby zdechnąć,
pomyślała Rezka z nienawiścią.
- To nie będzie się mu podobać. Nie lubi, kiedy bije
mnie ktoś inny - wysepleniła specjalnie tak, żeby wyglądało, iż nie ma
zęba.
Nevym przerwał. Wszyscy wiedzieli, że Keleman w
pewien sposób jest do dziewczyny przywiązany. Nawet jeśli czasem dla
zabawy ją poniżał przed gośćmi, to nigdy jej nie pożyczał.
- Słyszałem, że Kelemanowi coś nie wyszło i muszę z
nim porozmawiać. Nigdzie nie mogłem go zastać, dopiero teraz, kiedy nas
wszystkich zaprosił do siebie - kontynuował Nevym trochę spokojniej. -
Dlaczego go tu nie ma?
Rezka wyczuła, że teraz przyszedł ten moment, że
miała szansę zyskać trochę czasu. Koniasz, spiesz się, inaczej mnie
zatłucze, modliła się w myślach.
- Powiedział mi, że ma to być uroczysty wieczór dla
uczczenia zakończonego sukcesem przedsięwzięcia. Podobno coś bardzo
wyjątkowego. Kelner rozbił trzy butelki wina i Keleman poszedł po nowe. -
Przybrała skrzywdzony i gapowaty wyraz twarzy.
- Nie kłam! Ma pełną piwnicę, trzy butelki nie mogą wszystkiego zdezorganizować!
- Jaka to była marka? - Do rozmowy z zainteresowaniem wmieszał się Klevi.
Rezka wiedziała, że ten człowiek podziela namiętność Kelemana do dobrych win.
- Nie wiem, nie znam się na tym, może pan popatrzeć w przygotowalni - jęknęła.
Poszli za Rezką wszyscy. Nevym tuż za nią, jakby się
bał, że spróbuje mu uciec. Klevi zajrzał do naczynia chłodzącego i
cmoknął z uznaniem.
- Chablis ze zbiorów sprzed dwunastu lat. To był
wyśmienity rok. Kelnera należałoby wybatożyć. Jeśli Keleman zdoła
jeszcze teraz zdobyć kolejne trzy butelki, ma o wiele lepsze kontakty
niż myślałem. Wróćmy do salonu, panowie. Dzisiejszego wieczoru nasze
podniebienia powinny dostać coś delikatnego. Takie wino na to zasługuje.
Co też nasza droga gospodyni może nam zaproponować?
Zaoferował Rezce ramię i z kurtuazją wyprowadził z
pomieszczenia. Rezka wiedziała, że ten człowiek nie rzuca słów o
batożeniu na wiatr. Kiedyś handlował niewolnikami, i sam Keleman
twierdził, że osobiście zakatował kilku ludzi. Koniasz, na miłość boską,
przyjdź już! - życzyła sobie w duchu.
Cichy chrobot usłyszała tylko ona, na dźwięk metalu
szurającego o kamień zwrócili uwagę jedynie niektórzy, lecz przekleństwo
strażnika usłyszeli już wszyscy. Potem stało się wiele rzeczy naraz.
Starała się uciec chyłkiem po schodach na górne piętro, ale Nevym był
szybszy i chwycił ją za ramię.
- Ty tu zostaniesz!
- Kusza, rzuć mi tę kuszę! - krzyknął do niego Mardadetti. Mężczyzna posłuchał.
- To zasadzka! Znikamy stąd! Tylnym wyjściem! - rozkazał Nevym.
Jednocześnie z przygotowalni wbiegło do środka dwóch kolejnych ochroniarzy, jeden z krwawą szramą na twarzy.
- Uciekł na piętro! - wrzasnął.
- Kto to, do cholery, jest? - chrypiał Giusepe, ale
Nevym już popychał przed sobą Rezkę na zewnątrz salonu. Dziewczyna kątem
oka ujrzała ruch za sobą i odwróciła się. Nevym też to zauważył.
- Tam! - syknął.
Koniasz skoczył z półpiętra aż na dół i wylądował w
głębokim przysiadzie, w prawej ręce trzymał miecz, drugą miał pustą,
żołnierz przy drzwiach do przygotowalni przewrócił się z nożem w gardle.
- Zdejmijcie go! Jest sam! - ktoś krzyknął.
Rezka spróbowała wyrwać się z uścisku Nevyma, lecz
ten trzymał ją przed sobą jak tarczę. Klevi wyciągał swój ozdobny
mieczyk i zanim sobie uświadomił, jaką głupotę popełniał, upadł na
ziemię ze szramą przez pierś. Koniasz w obrocie chciał się opędzić od
Mardadettiego, ale stary hrabia wykręcił się półprzysiadem, jego kusza
szczęknęła, miecz Koniasza zabrzęczał na podłodze, prawą rękę miał
przestrzeloną w ramieniu, strzała została w ranie.
- Nie ma broni! Skończcie z nim! - wydzierał się
Nevym. Dwaj strażnicy z mieczami utorowali sobie drogę przez ogólne
zamieszanie. Koniasz cofnął się do ściany, miał puste ręce. Rezka z
desperacją szukała czegoś, czym mogłaby mu pomóc. Na podręcznym stoliku
obok niej stał tylko antyczny wazon z różowej porcelany. Hrabia
Mardadetti założył do kuszy rezerwową strzałę z kolby. Ochroniarze byli
zaledwie trzy kroki od Koniasza. Ten, zamiast uciec przez drzwi,
przemknął się koło Giusepe, lewym sierpowym w brodę rzucił go
prześladowcom pod nogi i ze ściany za sobą zdjął dwie kusze. Kiedy się
poruszył, ze zranionego ramienia trysnął mu krótki strumień czerwonej
krwi. Wystrzelił z biodra z obu broni naraz, strażnicy skończyli na
podłodze ze strzałami w brzuchu. Mardadetti podniósł kuszę i starannie
wymierzył, Rezka chwyciła wazon i z całej siły cisnęła nim w hrabiego.
Giusepe ze sztyletem w ręku rzucił się na Koniasza. Porcelana
roztrzaskała się o łysą potylicę hrabiego, brzęknęła kusza, Giusepe
krzyknął, Rezka skoczyła do przodu i rozpłaszczyła się na podłodze.
Zapanowała cisza. Dziewczyna ostrożnie podniosła
głowę i rozejrzała się. W pomieszczeniu oprócz niej przy życiu zostały
tylko dwie osoby - Koniasz i Nevym. Obaj mężczyźni uważnie się sobie
przyglądali, ona leżała między nimi. Nie odważyła się nawet drgnąć.
Nevym obserwował przeciwnika i szacował swoje szanse.
Zabijaka był oczywiście zraniony w paru miejscach, w lewym ramieniu
miał wciąż wbitą strzałę, materiał spodni na prawym udzie przesiąkał
krwią. Wyglądało jednak, że tych ran nawet nie zauważał. Nevym nie był
żołnierzem, był intrygant, dworzaninem i szpiegiem. Doświadczenie go
nauczyło, że więcej niż siłą da się zyskać przebiegłymi pertraktacjami,
podstępem, czasem też sprytnymi kompromisami.
- Zawrzemy transakcję? - zaproponował pytająco.
Oczy mężczyzny pozostały obojętne, utkwione w wyimaginowany punkt gdzieś na piersi Nevyma. Mimo to odpowiedział:
- Może. Co proponujesz?
Nevym przestąpił z nogi na nogę, w lewej ręce trzymał
sztylet. Wydawało mu się, że rękojeść pali go w dłoń. Klevi z prawej
strony poranionego Koniasza lekko się poruszył. Nevym wstrzymał oddech i
zaczął grać na zwłokę. Miał nadzieję, że ten kupiecki baran nie będzie
kolaborował i spróbuje dostać zabijakę od tyłu. Ta mała dziwka na
szczęście nic nie zauważyła.
- Cokolwiek będziesz chciał, a ja będę w stanie ci to dać.
- Chcę wiedzieć, dla kogo pracowaliście, kto wynajął Duna, kto ma na sumieniu sprawę z wąglikiem.
Nevym zmrużył oczy. Może plan Kelemana w końcu
wypalił? - pomyślał. Może sytuacja nie była taka zła, jak się obawiał?
Teraz musiał tylko pozbyć się tego chudego zabijaki i wszystko będzie
jak dawniej. Może nawet lepiej. Klevi podniósł głowę, wydawało się, że
nasłuchuje. Rusz się, weź się w garść, ty kupiecki tchórzu, zachęcał go w
duchu Nevym. Wystarczy jeden cios w plecy, facet już goni resztkami
sił.
- Kiedy to zdradzę, pozwolisz mi iść? - zapytał Nevym.
Koniasz skinął.
- Pracujemy dla cesarza. My wszyscy, którzy tutaj
byliśmy. - Nevym rozejrzał się dokoła. - Oprócz Kelemana. On pracuje
sam, ale czasem bierze od nas zamówienia. Te najbrudniejsze. Dostaliśmy
rozkaz, żeby zniszczyć karawanę Masnera za każdą cenę, jednak jakoś nam
się nie udawało. Przypuszczam, że za naszymi niepowodzeniami stoisz ty.
Nevym zamilknął w krasomówczej pauzie, ale Koniasz
nie reagował. Klevi pomału przyciągał ręce do tułowia, żeby jak
najszybciej się podnieść.
Nevym ucieszył się w duchu. Wyglądało na to, że się uda.
- Kontynuuj - zachęcił go Koniasz.
Nevym skinął głową.
- Keleman brał prace ze wszystkich stron i ktoś mu
zaproponował piękną paczuszkę za zyskanie dowództwa nad karawaną. Tylko
że w tym czasie zainkasował już zaliczkę od cesarza, dokładnie mówiąc od
Giusepe. Za trzydziestoprocentową prowizję z jego honorarium, dałem
Kelemanowi namiar na Duna, agenta cesarza do spraw zbrojnych. Zgodnie z
nowym planem miał przejąć karawanę a później ją przekazać trzeciej
stronie.
- A potem? - zapytał Koniasz spokojnie, jakby wcale go to nie interesowało.
- A potem miał zaatakować wąglikiem. Mardadetti
kiedyś handlował bydłem i miał wystarczająco dużo kontaktów, żeby od
rzeźników kupić cztery chore sztuki. Ja załatwiłem transport na miejsce,
a Keleman resztę.
Klevi był już przygotowany, Nevym poznał to po dłoni
kurczowo opierającej się o podłogę. Teraz! - krzyknął w duchu. Handlarz
jakby go usłyszał, błyskawicznie się podniósł, ale zamiast zaatakować,
uciekł przez drzwi. Koniasz szarpnął się w kierunku kuszy, która leżała
obok Rezki na ziemi. Dziewczyna bez wahania mu ją rzuciła. Chwycił ją
zranioną ręką, napiął ramiona z brązu, potem jednym ruchem wyciągnął
strzałę z rany w ramieniu i założył na kuszę. Nevym nie odważył się
nawet poruszyć. Wydawało mu się, że chudy mężczyzna nie jest w ogóle
człowiekiem. Klevi przebiegł już prawie cały trawnik. Zbyt duża
odległość dla małej kuszy, chciał krzyknąć Nevym. Koniasz wystrzelił
wysokim łukiem. Nevym wyciągał szyję, żeby jak najlepiej widzieć przez
okno. W ciemności na zewnątrz nie dojrzał strzały, usłyszał tylko
stłumiony trzask i zaraz potem odgłos, gdy Klevi osunął się na trawę.
- Powiedziałem już wszystko - wybełkotał Nevym nerwowo.
- Wiem.
Koniasz upuścił kuszę na ziemię. Broń metalicznie zachrzęściła.
- Mogę iść?
Nevym dopiero teraz zaczął się naprawdę bać. Nie był pewny, czy jego negocjacje na coś się zdały.
Koniasz kiwnął głową, prawą rękę położył na sprzączce paska.
Rezka prawie nie zauważyła tego ruchu, było to tylko
drgnięcie nadgarstka. Nevym zacharczał, chwycił się za szyję i
przewrócił w tył. Kiedy jego ręce osłabły, Rezka zobaczyła, że w gardło
ma wbitą gwiazdę do rzucania z czarnego metalu.
Ze zdziwieniem i gniewem popatrzyła na Koniasza.
- Powiedział pan, że może iść, że go pan zostawi!
- Wiem, ale czasem kłamię - odpowiedział prawie smutno.
Disciple_1
Subskrybuj:
Posty (Atom)