sobota, 26 lutego 2011

Czas na science fiction - Hyperion - Dan Simmons

Wstępniak

Notka: Znów dopadł mnie permanentny brak czasu do spółki z wycieńczeniem organizmu stąd też taki wysyp wpisów na blogu...

HYPERION

Nr 2 wśród gatunku zaraz po Diunie. Czy taka rekomendacja wystarczy ? Może dla nie których tak, a może i nie... ale jest to pozycja którą wypada zainteresować się chociaż na chwilę. Może zadacie pytanie czemu piszę o science fiction kiedy 95% moich książek to fantasy... Pytanie jak najbardziej na miejscu, więc odpowiadam, że ostatnio zamówiłem sobie wszystkie pozycje czeskiego pisarza Zambocha o którym pisałem w poprzednim odcinku, a ów pisarz ma nadzwyczajną smykałkę do lekkiego science fiction, które czyta się wprost rewelacyjnie, choć w sumie czy to czyste sc jest to nie sądzę, raczej jakiś twór, space opera, mix kilku stylów, ale przedniego gatunku! A co to ma do Hyperiona ? Po prostu przypomniałem sobie, że o nim jeszcze nie pisałem, a jest to jedna z moich ulubionych serii, która przeczytałem jakiś rok temu z okładem, choć i tak późno ponieważ książki ukazały się w latach 90.

Dlaczego jedna z ulubionych ? Każdy tom, a są ich 4 ( a w zasadzie to jest to dylogia czyli 2 x po 2 tomy ) ma grubo ponad 600 stron... jest w twardej oprawie, większy rozmiar, na świetnym papierze, z ilustracjami, dodatkami. Jedna z najlepiej wydanych książek jakie mam na półce, dzięki wydawnictwu MAG. Naturalnie to tylko miły dodatek do głównego dania czyli treści całej serii, o której za chwile, ale już teraz mogę powiedzieć, że wciąga niesamowicie, szczególnie w pewnych momentach, gdzie strony płynęły setkami... Książki mają to do siebie, że z biegiem stron rozbudzają ciekawość czytelnika, nie którym autorom udaje się doprowadzić tą sztukę na mistrzowski poziom. Dan Simmons jest mistrzem.







Tetralogia składa się z Hyperiona i Zagłady Hyperiona oraz Endymiona i Triumfu Endymiona. Przy czym druga część nawiązuje luźno do pierwszej i opowiada zgoła o czymś innym. W zasadzie może się tak zdarzyć, że po przeczytaniu wszystkich 4 tomów, stwierdzicie podobnie jak ja, że pierwsza dylogia jest świetna, ale za to druga jest przerewelacyjna! Wszystko zależy od tego o czym lubimy czytać, co nas wciąga...

Recenzja

Zrecenzuję wam po krótce pierwszy tom, najciekawszy moim zdaniem z całej serii, choć uważam, że najlepszy jest trzeci. Generalnie nasza ukochana ziemia zostaje zniszczona i ludzkość jest zmuszona szukać nowego domu, tak więc wyruszają w podróże kosmiczne i osiedlają się na wielu różnych planetach, gdzie nie napotykają żadnych obcych gatunków. Mija wiele setek lat, cywilizację się rozwijają, życie staje się coraz bardziej wygodne poprzez postęp technologiczny, aż do momentu kiedy to wszystko zostaje zahamowane.
W jaki sposób? Jeden ze światów zostaje zaatakowany przez nieznaną rasę, a w świecie ludzi zaczyna gościć chaos. Decydującym miejscem o przyszłym losie ludzkości jest planeta Hyperion, na której znajdują się grobowce czasu... Nikt nie wie po co one zostały zbudowane jeszcze zanim na planetę przybyli ludzie, wiadomo jednak, że zamieszkuje je bóstwo Chyżwar, który ma moc spełniania życzeń tych, którzy do nich wejdą. Jednak, aby tak się stało musi zostać wybranych 7 pielgrzymów przez Kościół Ostatecznego Odkupienia, ale tylko jeden z nich ma szanse wyjść z tego cało...

Simmons poświęcił wiele czasu na dopracowanie i dopieszczenie poszczególnych opowiadań bohaterów, które są dziełem samym w sobie, a razem z opowieścią do grobowców składają się na rewelacyjną spójną całość. Książka porusza też wiele problemów cywilizacyjnych i społecznych, więc nie jest tylko jakąś tam tetralogią o wyprawach kosmicznych i odkrywaniu nowych planet, ale w ten wątek nie będę się wgłębiał, bo nie ma sensu. Trzeba po prostu sięgnąć po tą pozycję oraz jej drugi tom i poświęcić kilka dni na lekturę.


Dodatkowe informacje

O autorze : http://pl.wikipedia.org/wiki/Dan_Simmons

 
Tytuł: Hyperion
Cykl: Hyperion
Tom: 1
Tłumaczenie: Arkadiusz Nakoniecznik
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 26 listopada 2007
Liczba stron: 617
Oprawa: twarda z obwolutą
Wymiary: 150 x 225 mm


Tytuł: Upadek Hyperiona (The Fall of Hyperion)
Cykl: Hyperion
Tom: 2
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 27 czerwca 2008
Liczba stron: 656
Oprawa: twarda z obwolutą
Wymiary: 135 × 205 mm

Tytuł: Endymion
Cykl: Hyperion
Tom: 3
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 14 listopada 2008
Liczba stron: 736
Oprawa: twarda z obwolutą
Wymiary: 135 x 205 mm























Tytuł: Triumf Endymiona (The Rise of Endymion)
Cykl: Hyperion
Tom: 4
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 17 czerwca 2009
Liczba stron: 800
Oprawa: twarda z obwolutą
Wymiary: 135 x 205 mm


Fragmenty

Opowieść Kapłana

Czasem jedynie bardzo trudno dostrzegalna granica oddziela or­to­dok­syj­ny fanatyzm od herezji – powiedział ojciec Lenar Hoyt.

Tak zaczęła się opowieść kapłana. Powtarzając ją później na użytek komlogu, konsul przekonał się, że pamięta ją jako jednolitą całość, bez nie­ocze­ki­wa­nych przerw, wahań i innych niedoskonałości cha­rak­te­ry­sty­cznych dla ludzkiej mowy.

Lenar Hoyt otrzymał swoje pierwsze poważne zadanie jako młody ksiądz, urodzony, wychowany i całkiem niedawno wyświęcony na katolickiej planecie Pacem. Zadanie to polegało na dotrzymywaniu towarzystwa powszechnie szanowanemu jezuicie, ojcu Paulowi Duré, w drodze do jego miejsca zesłania, którym była odległa, mało znana planeta Hyperion.

W innych czasach ojciec Paul Duré z pewnością zostałby biskupem, a kto wie, czy nawet nie papieżem. Wysoki, szczupły, o ascetycznej budowie, z siwymi, przerzedzonymi włosami i oczami, w których ostrym spojrzeniu widać było jak na dłoni przebyte cierpienia, Paul Duré był wiernym uczniem świętego Teilharda, jak również archeologiem, etnologiem i znakomitym jezuickim teologiem. Pomimo upadku Kościoła katolickiego, który przeistoczył się w na pół zapomnianą sektę, tolerowaną jedynie ze względu na jej niezwykłość oraz odizolowanie od głównego nurtu życia Hegemonii, umysły jezuitów nie straciły nic ze swojej sprawności, ojciec Paul Duré zaś nadal żywił głębokie przekonanie, że Święty Apostolski Kościół Katolicki w dalszym ciągu jest jedyną nadzieją ludzi na uzyskanie nieśmiertelności.

Kiedy Lenar Hoyt był chłopcem, miał okazję widywać czasem ojca Duré podczas jego nielicznych wizyt w przyseminaryjnej szkole oraz przy okazji jeszcze rzadszych podróży przyszłego księdza do Nowego Watykanu. Jezuita jawił mu się wówczas jako postać otoczona aurą boskości. Później, kiedy Hoyt rozpoczął studia w seminarium, Duré kierował sponsorowanymi przez Kościół pracami wykopaliskowymi na pobliskiej planecie Armaghast. Wrócił stamtąd kilka tygodni po ceremonii wyświęcenia Hoyta, ale jego powrót był otoczony ścisłą tajemnicą. Nikt, z wyjątkiem dostojników z najwyższych kręgów Nowego Watykanu, nie wiedział dokładnie, co się właściwie stało, lecz pojawiały się plotki o ekskomunice, a nawet o przesłuchaniu przed trybunałem Świętej Inkwizycji, który od czterech stuleci, to znaczy od zagłady Ziemi, nie miał zbyt wiele do roboty.

Skończyło się jednak na tym, że ojciec Duré poprosił o zesłanie na Hyperiona, planetę znaną szerzej jedynie ze względu na dziwaczny kult Chyżwara, który tam właśnie miał swoje korzenie, ojciec Hoyt zaś został wyznaczony jako coś w rodzaju jego eskorty. Było to niewdzięczne zadanie, wiążące się z koniecznością wykonywania najbardziej uciążliwych obowiązków ucznia, strażnika i szpiega, a w dodatku młody ksiądz miał być pozbawiony nawet skromnej nagrody w postaci możliwości ujrzenia nieznanej planety, gdyż polecono mu jedynie dopilnować, aby ojciec Duré wylądował bezpiecznie w porcie kosmicznym na Hyperionie, a następnie wsiąść na pokład tego samego statku i bezzwłocznie wyruszyć w drogę powrotną. Innymi słowy, biskupi zaproponowali Hoytowi dwadzieścia miesięcy hibernacji, kilka tygodni podróży wewnątrz układu słonecznego Hyperiona oraz dług czasowy w wysokości ośmiu lat, co po powrocie na Pacem postawiłoby go na straconej pozycji wobec kolegów z tego samego roku w wyścigu po stanowiska w Nowym Watykanie i atrakcyjne placówki misyjne.

Jednakże Lenar Hoyt, wychowany w posłuszeństwie i przyuczony do dyscypliny, przyjął zadanie bez żadnych pytań.

Ich statek, „Nadia Oleg”, był ospowatą balią pozbawioną generatorów sztucznej grawitacji, okien, a także wszelkich urządzeń rekreacyjnych, jeśli nie liczyć stymulatorów sprzężonych z centralnym systemem informacyjnym, których zadanie polegało na skłonieniu jak największej liczby pasażerów do pozostania w kojach. Po przebudzeniu z kriogenicznego snu pasażerowie ci – głównie robotnicy i niezamożni turyści, wśród nich zaś kilku wyznawców kultu, zdecydowanych oddać życie Chyżwarowi – spali na tych samych posłaniach, spożywali przetworzoną w zamkniętym obiegu żywność oraz starali się walczyć z chorobą morską i nudą podczas dwunastodniowego, bezgrawitacyjnego ślizgu w kierunku Hyperiona.

W ciągu tych kilkunastu dni, jakie, chcąc nie chcąc, musieli spędzić nie rozstając się ani na chwilę, Lenar Hoyt nie zdołał dowiedzieć się zbyt wiele od ojca Duré, a już zupełnie nic o wydarzeniach na Armaghaście, które stały się przyczyną skazania jezuity na zesłanie. Młody kapłan wydał swojemu komlogowi polecenie zgromadzenia wszelkich dostępnych danych o Hyperionie i na krótko przed lądowaniem zaczął uważać się za niemal specjalistę od tej planety.

– Natrafiłem na zapisy świadczące o tym, że na Hyperiona przybyła dość liczna grupa katolików, ale nigdzie nie ma żadnej wzmianki o tym, żeby utworzono tam diecezję – powiedział Hoyt pewnego wieczoru, kiedy gawędzili, leżąc obok siebie w zerograwitacyjnych hamakach. Większość współpasażerów przeżywała w tym czasie erotyczne przygody podłączona do stymulatora. – Przypuszczam, ojcze, że będziesz wykonywał pracę misyjną?

– W żadnym wypadku – odparł ojciec Duré. – Poczciwi mieszkańcy Hyperiona nigdy nie próbowali narzucać mi swoich przekonań religijnych, więc nie widzę powodu, dla którego miałbym rewanżować im się natarczywym nawracaniem. Chciałbym pojechać na południowy kontynent – Aquilę – a następnie wyruszyć z Port Romance w głąb lądu, ale wcale nie jako misjonarz, tylko jako etnolog. Mam zamiar założyć gdzieś nad Rozpadliną stację badawczą.

– Stację badawczą? – powtórzył ze zdziwieniem ojciec Hoyt. Zamknął oczy, pozwalając przez chwilę pracować swojemu implantowi, po czym otworzył je i spojrzał na starszego kapłana. – Ale przecież płaskowyż Pinion jest nie zamieszkany! Lasy ogniste sprawiają, że przez większą część roku w ogóle nie można się tam dostać.

Ojciec Duré uśmiechnął się i skinął głową. Nie miał implantu, a jego przestarzały komlog przez całą podróż spoczywał w bagażu.

– Niezupełnie – odparł. – Nie jest też prawdą, że nikt tam nie mieszka. Zapomniałeś o Bikurach.

– Bikurowie... – Hoyt ponownie zamknął oczy. – To tylko legenda –dodał po dłuższej chwili.

– Hmmm... – mruknął jezuita. – Spróbuj wywołać hasło „Mamet Spedling”.

Lenar Hoyt posłusznie zacisnął powieki. Indeks Główny poinformował go, że Mamet Spedling był niezbyt znanym badaczem, członkiem Instytutu Shackletona na Renesansie; niemal półtora stulecia wcześniej przedstawił on Instytutowi krótki raport. Opisywał w nim uciążliwą podróż w głąb lądu z niedawno założonego Port Romance, przez bagna – obecnie zamienione w plantacje plastowłókników – i lasy ogniste (udało mu się przebyć je w krótkim okresie spokoju), wspinaczkę na strome zbocza płaskowyżu Pinion, a wreszcie odnalezienie Rozpadliny i żyjącego nad nią niewielkiego plemienia, odpowiadającego opisowi legendarnych Bikurów.

W swojej notatce Spedling postawił hipotezę, że ludzie ci są potomkami kolonistów z zaginionego statku osiedleńczego, który trzysta lat wcześniej uległ awarii w tym rejonie. Opisał także wszystkie klasyczne objawy zacofania kulturowego, będącego wynikiem całkowitej izolacji, braku dopływu świeżej puli genów oraz nadmiernego przystosowania do warunków zewnętrznych. Swoje obserwacje podsumował krótkim, ale dosadnym zdaniem: „Już po dwóch dniach stało się dla mnie oczywiste, że Bikurowie są zbyt głupi, leniwi i nudni, żeby warto było poświęcać im więcej czasu”. Ponieważ jednocześnie lasy ogniste zaczęły wykazywać objawy powrotu do aktywności, Spedling istotnie nie poświęcił swemu odkryciu ani minuty więcej, tylko skierował się najszybciej, jak mógł, w drogę powrotną ku wybrzeżu. Trwająca trzy miesiące wędrówka przez „spokojne” lasy kosztowała go utratę czterech tubylczych tragarzy, całego sprzętu i zapisków oraz lewej ręki.

– Mój Boże... – powiedział Lenar Hoyt, leżąc w zerograwitacyjnym hamaku na pokładzie statku „Nadia Oleg”. – Dlaczego właśnie Bikurowie?

– A dlaczego nie? – odparł łagodnie ojciec Duré. – Nie wiemy o nich zbyt wiele.

– Nie wiemy zbyt wiele o niemal całym Hyperionie! – Młody ksiądz dał się ponieść emocjom. – A co z Grobowcami Czasu i legendarnym Chyżwarem na północ od Gór Cugielnych na Equusie? Wszyscy o tym mówią!

– Otóż to – odparł jezuita. – Jak myślisz, Lenar, ile uczonych prac napisano o Grobowcach i Chyżwarze? Sto? Tysiąc? Kilka tysięcy? – Duré nabił fajkę i zapalił ją, co przy braku ciążenia wcale nie było łatwym zadaniem. – Poza tym, nawet jeśli ten Chyżwar istnieje naprawdę, to nie jest człowiekiem, a mnie interesują wyłącznie ludzie.

– Rzeczywiście – zgodził się Hoyt, szykując swój intelektualny arsenał do frontalnego ataku. – Ale chyba się zgodzisz, ojcze, że zagadka Bikurów nie należy do najbardziej fascynujących. W najlepszym razie znajdziesz kilkudziesięciu dzikusów zamieszkujących wiecznie zadymione tereny, tak... tak nieciekawe, że nawet niezaznaczone na tamtejszych mapach. Po co zajmować się czymś takim, skoro Hyperion oferuje tyle wspaniałych, ekscytujących tajemnic? Na przykład labirynty! – Hoyt aż zarumienił się z podniecenia. – Czy wiesz, ojcze, że Hyperion jest jedną z dziewięciu planet z labiryntami?

– Oczywiście. – Powietrzne prądy zaczęły rozciągać otaczającą starszego kapłana, niemal dokładnie kulistą chmurę dymu. – Tyle że w całej Sieci labiryntami zajmuje się już mnóstwo ludzi, a poza tym, przecież one liczą sobie... ile? Pół miliona lat standardowych? Zdaje się, że prawie trzy czwarte miliona. Ich tajemnic wystarczy jeszcze dla co najmniej kilku pokoleń. Natomiast, jeżeli chodzi o Bikurów, to, jak myślisz, jak długo uda im się przetrwać, zanim zostaną wchłonięci przez nowoczesne społeczeństwo? Albo, co znacznie bardziej prawdopodobne, po prostu starci z powierzchni planety w wyniku jakiegoś niefortunnego zbiegu okoliczności?

Hoyt wzruszył ramionami.

– Może nawet już się to stało. Minęło sporo czasu od chwili, kiedy dotarł do nich Spedling, a jeśli rzeczywiście wyginęli, to cały twój wysiłek, ojcze, zda się na nic – powiedział.

– Otóż to – odparł spokojnie ojciec Duré i wypuścił kłąb dymu.

Dopiero podczas ostatniej godziny, jaką spędzili razem, w trakcie podchodzenia do lądowania, jezuita otworzył się częściowo przed młodszym kolegą. Hyperion wisiał przed nimi już od dłuższego czasu, oślepiająco biały, zielony i błękitny, kiedy nagle wiekowy prom wszedł w górne warstwy atmosfery. Za szybą pojawiły się na krótko płomienie, a potem rozpoczął się spokojny lot ślizgowy z sześćdziesięciokilometrowej wysokości, poprzez kolejne powłoki chmur, nad lśniącymi morzami, ku pędzącej im na spotkanie linii terminatora.

– Wspaniałe... – szepnął ojciec Duré, chyba bardziej do siebie niż do młodego księdza. – Po prostu wspaniałe. Właśnie w chwilach takich jak ta rozumiem... a przynajmniej wydaje mi się, że rozumiem, na jak wielkie poświęcenie musiał zdobyć się Syn Boży, zgadzając się zostać Synem Człowieczym.

Hoyt spróbował podjąć rozmowę, lecz ojciec Duré spoglądał w milczeniu przez okno, pogrążony głęboko w myślach. Dziesięć minut później wylądowali w porcie kosmicznym w Keats. Ojca Duré wciągnął wir formalności związanych z odprawą celną, a po kolejnych dwudziestu minutach wielce rozczarowany Lenar Hoyt pędził już z powrotem ku czekającemu na orbicie statkowi „Nadia Oleg”.

– Pięć tygodni później, naturalnie, według mojego czasu, wróciłem na Pacem – wspominał ojciec Hoyt. – Straciłem osiem lat, ale nie wiedzieć czemu wydawało mi się, że poniosłem także inne, znacznie większe straty. Zaraz po moim powrocie zostałem poinformowany przez biskupa, że przez cztery lata swego pobytu na Hyperionie Paul Duré nie dał znaku życia. Nowy Watykan wydał fortunę na połączenia komunikatorowe, lecz ani władze planety, ani konsulat w Keats nie były w stanie odnaleźć zaginionego kapłana.

Hoyt przerwał, by napić się wody ze stojącej przed nim szklanki.

– Pamiętam te poszukiwania – powiedział konsul, korzystając ze sposobności. – Oczywiście nie znalazłem ojca Paula Duré, ale uczyniliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Theo, mój zastępca, poświęcił mnóstwo czasu i energii, by wyjaśnić tajemnicę zaginięcia księdza. Niestety, nie natrafiliśmy na żadne ślady, jeśli nie liczyć kilku sprzecznych doniesień z Port Romance, które w dodatku dotyczyły okresu obejmującego kilka tygodni zaraz po jego przybyciu. Na tamtych terenach znajdują się wyłącznie wielkie plantacje pozbawione jakiejkolwiek łączności ze światem, przede wszystkim dlatego, że oprócz plastowłókników uprawia się tam także narkotyki. Przypuszczam, że nie udało nam się dotrzeć do właściwych ludzi. O ile wiem, w chwili, kiedy opuszczałem Hyperiona, sprawa ojca Duré nie była jeszcze zamknięta.

Lenar Hoyt skinął głową.

– Wylądowałem powtórnie w Keats miesiąc po objęciu stanowiska przez twojego następcę. Biskup nie posiadał się ze zdumienia, kiedy mu powiedziałem, że pragnę tam wrócić. Zostałem nawet przyjęty na audiencji przez Jego Świątobliwość. Przebywałem na Hyperionie niecałe siedem tamtejszych miesięcy, ale tajemnicę ojca udało mi się odkryć dopiero na krótko przed opuszczeniem planety. – Kapłan położył rękę na dwóch sfatygowanych notatnikach. – Jeżeli mam kontynuować moją opowieść – powiedział zmienionym głosem – będę musiał odczytać fragmenty jego notatek.

Drzewostatek „Yggdrasill” ustawił się w taki sposób, że słońce Hyperiona skryło się za pniem drzewa. W rezultacie platforma jadalna i otaczające ją ściany z liści znalazły się w głębokim mroku, a niebo nad pielgrzymami, dookoła nich i pod ich stopami wypełniły gwiazdy – tyle tylko że zamiast kilku tysięcy, jakie widać z powierzchni większości planet, były ich miliony. Hyperion urósł już do rozmiarów sporej kuli, pędzącej na spotkanie statku niczym śmiertelnie groźny pocisk.

– Czytaj – powiedział Martin Silenus.

Fragmenty

Endymion

Czytasz te słowa z niewłaściwych przyczyn.
Jeżeli chcesz się dowiedzieć, jakie to uczucie kochać się z mesjaszem – naszym mesjaszem – lepiej odłóż tę książkę, gdyż jesteś po prostu zwykłym podglądaczem.
Jeśli jesteś zagorzałym wielbicielem Pieśni starego poety i kieruje Tobą niepohamowana ciekawość dalszych losów pielgrzymów, którzy wraz z nim przybyli na Hyperiona, muszę Cię rozczarować: nie mam pojęcia, co się stało z większością nich. Pomarli blisko trzysta lat przed moim narodzeniem.
Jeżeli liczysz na to, że lepiej zrozumiesz przesłanie przekazane nam przez Tę, Która Naucza, prawdopodobnie również sprawię Ci zawód. Muszę bowiem przyznać, że o wiele bardziej interesowała mnie jako kobieta niż jako nauczyciel czy mesjasz.
Jeśli wreszcie interesują Cię jej lub moje losy – cóż, masz w rękach niewłaściwy dokument. Wprawdzie nie ma w nich żadnych tajemnic, ale nie towarzyszyłem jej w ostatnich chwilach, sam zaś dopiero czekam na śmierć, pisząc te słowa.
Jeżeli w ogóle czytasz to, co napisałem, jestem zdumiony, choć nie pierwszy to wypadek, gdy rozwój wydarzeń mnie zdumiewa. Ostatnie kilka lat mojego życia stanowił nieprzerwany ciąg nieprawdopodobnych sytuacji, z których każda kolejna okazywała się cudowniejsza i bardziej nieunikniona od poprzedniej. Spisuję wspomnienia, żeby się nimi podzielić; może nawet nie tyle podzielić nimi – skoro dokument, jaki wyjdzie spod mojej ręki, zapewne nigdy nie zostanie znaleziony – ile raczej je uporządkować, tak na piśmie, jak i w głowie.
„Skąd mam wiedzieć, co myślę, dopóki nie zobaczę, co powiedziałem?”, jak powiedział jeden z pisarzy żyjących w świecie przed hegirą. Właśnie: muszę zobaczyć te wszystkie wydarzenia ułożone po kolei, żeby się przekonać, co o nich myślę. Kiedy ujrzę fakty i uczucia opisane czarno na białym, uwierzę, że rzeczywiście w nich uczestniczyłem i ich doświadczałem.
Jeżeli czytasz z tych samych powodów, dla których ja piszę – chciałbyś wprowadzić jakiś porządek w chaos ubiegłych lat, ująć w karby rozsądku przypadkowe zdarzenia, które kierowały naszym życiem na przestrzeni kilku standardowych dziesięcioleci – to kto wie, czy jednak nie kierują Tobą właściwe motywy.

Od czego mam zacząć? Może od wyroku śmierci? Tylko czyjego – mojego czy jej? A jeżeli mojego, to którego? Jest w czym wybierać... Niech więc będzie ostatni z nich: zacznę od końca.
Piszę te słowa zamknięty niczym kot Schrödingera w pudełku krążącym wysoko na orbicie wokół objętego kwarantanną Armaghastu. Moje więzienie niezbyt przypomina pudełko: jest raczej gładką ­elipsoidą o wymiarach trzy na sześć metrów. Do końca mojego życia pozostanie całym moim światem. Jego wnętrze stanowi spartańska cela, w której umieszczono czarną skrzynkę odpowiedzialną za przetwarzanie zużytego powietrza i odchodów, koję, syntezator żywności, wąską ladę, pełniącą jednocześnie funkcję stołu jadalnego i biurka do pisania, oraz umywalkę, prysznic i muszlę klozetową, z niepojętych dla mnie powodów oddzielone od reszty pomieszczenia plastowłókninowym przepierzeniem. Nikt mnie tu nigdy nie odwiedzi; w takich warunkach mówienie o „prywatności” zakrawa na kiepski żart.
Mam tu jeszcze tabliczkę i pisak. Po skończeniu strony kopiuję ją na mikropergamin produkowany przez przetwornik odpadków. Jedyną widoczną zmianą w moim otoczeniu jest rosnący z dnia na dzień stosik cienkich jak folia kartek.
Nigdzie nie widać fiolki z gazem trującym, zainstalowanej w statyczno-dynamicznej skorupie pudełka dla kota i podłączonej do filtrów powietrza w taki sposób, że wszelkie próby rozbrojenia mechanizmu doprowadziłyby do opróżnienia jej z cyjanku – podobnie zresztą jak próby uszkodzenia samej skorupy. Detektor promieniowania, podłączony do niego zegar i próbkę pierwiastka promieniotwórczego również wtopiono w zamrożone pole energetyczne skorupy. Nie będę wiedział, kiedy losowo działający zegar uruchomi detektor; nie zorientuję się, gdy ten sam zegar usunie ołowiany płaszcz, przesłaniający drobinkę izotopu, podobnie jak nie będę miał pojęcia, kiedy z próbki wystrzeli jakaś cząstka.
Z pewnością jednak zauważę, jeżeli w chwili pojawienia się cząstki detektor będzie włączony. Przez tę sekundę czy dwie, zanim gaz mnie zabije, powinienem poczuć w powietrzu zapach gorzkich migdałów.
Mam nadzieję, że będzie to dosłownie sekunda czy dwie.
Formalnie rzecz biorąc, zgodnie z prastarym paradoksem fizyki kwantowej nie jestem w tej chwili ani żywy, ani martwy. Istnieję w stanie niestabilnym, pod postacią nakładających się fal prawdopodobieństwa, dawno temu zarezerwowanym dla kota w eksperymencie ­myślowym Schrödingera. Ponieważ skorupa pudełka jest niczym innym jak czystą, zamrożoną energią, gotową uwolnić się przy choćby najlżejszej próbie ingerencji, nikt tu nie zajrzy, żeby sprawdzić, czy żyję. Teoretycznie nikt nie jest bezpośrednio odpowiedzialny za moją egzekucję; to niezmienne prawa kwantowe decydują o tym, czy przeżyję następną mikrosekundę. Nie ma obserwatorów.
Jednakże to ja jestem obserwatorem i na ten konkretny kolaps funkcji falowej czekam z całkiem sporym zainteresowaniem. Będzie taka krótka chwila, gdy usłyszę syk ulatującego gazu, a cyjanek nie dotrze jeszcze do moich płuc, serca i mózgu. Dowiem się wtedy, jak wszechświat postanowił dalej ewoluować.
Przynajmniej jeśli chodzi o mnie samego, co, jeśli się nad tym głębiej zastanowić, jest jedynym aspektem ewolucji wszechświata, jaki interesuje większość ludzi.
Tymczasem jem, śpię, wydalam, oddycham i przechodzę przez codzienny rytuał zdarzeń godnych co najwyżej zapomnienia. Cóż za ironia losu, skoro żyję (o ile „żyję” jest tu dobrym słowem) teraz tylko po to, by pamiętać. I pisać o tym, co pamiętam.
Niemal na pewno czytasz te słowa z niewłaściwych przyczyn, ale w naszym życiu nie brakuje sytuacji, gdy przyczyny nie są najważniejsze. Liczy się tylko to, że coś robimy. W końcowym rozrachunku warte zapamiętania będą dwa niezmienne fakty: ja spisałem moje wspomnienia, a Ty je czytasz.
Od czego zacząć? Od niej? Jest osobą, o której chcesz czytać, ja zaś chcę ją zapamiętać ponad wszystko inne. Może jednak powinienem zacząć od opisu wydarzeń, które zaprowadziły mnie najpierw do niej, a później tutaj – choć po drodze odwiedziłem wiele miejsc w naszej galaktyce i poza jej granicami.
Chyba zacznę od początku: od mojego pierwszego wyroku śmierci.

Disciple_1

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...